Ciepłe
promienie słońca padały na moją twarz przez otwarte na oścież okno. Dziękowałam
w duchu Carmen za to co dla mnie robi. Teraz ja leniłam się na łóżku, a ona
krzątała się po pokoju porządkując różne rzeczy. Na mojej skórze pojawiła się
gęsia skórka, gdy zimny podmuch wiatru dostał się do wnętrza pomieszczenia.
Okryłam się szczelniej kołdrą i nadal wpatrywałam się na przyjaciółkę.
Uśmiechnęłam się, widząc jak siłuje się z zepsutą szafką, nie mogąc jej
domknąć.
- Zabawnie
wyglądasz w tym dresie – odezwałam się, na co dziewczyna odwróciwszy się do
mnie twarzą, posłała mi wesołe spojrzenie.
- W różowym
mi do twarzy, prawda? – zapozowała niczym modelka, po czym podeszła bliżej
łóżka, na którym nadal leżałam i usiadła się na jego skraju.
-
Oczywiście. Jakże by inaczej – powiedziałam szerzej się uśmiechając .– Tobie we
wszystkim jest ładnie – zapewniłam ją szybko, widząc iż jej wyraz twarzy
wyraźnie się zmienił.
- Wiesz co?
– zapytała. – A spójrz najpierw na siebie. W tej piżamie wyglądasz naprawdę
oszołamiająco. Każdy facet by na ciebie poleciał, widząc taką laskę w tym
stroju – dokończyła, oddalając się ode mnie minimalnie. O dziwo, nie
przeszkadzała mi jej uwaga na temat płci przeciwnej, ani nie raziła mnie. Nie
bałam się. Wiedziałam, że ona nie da mi zrobić krzywdy. Że jestem tu po prostu
bezpieczna.
Dziewczyna
podniosła się ze zniszczonego, ale za to miękkiego materaca i chwyciła w ręce
worek ze śmieciami.
- Widzisz
jak ty masz ze mną dobrze? Wszystko wysprzątane i wypolerowane na błysk DZISIAJ
– dumnie zaakcentowała właściwe słówko, po czym opuściła nasz pokój, zapewne
kierując się do najbliższego śmietnika.
Lubiłam ten
jej spokój ducha, brak jakiegokolwiek strachu i taką otwartość do ludzi, jaką
bezdyskusyjnie posiadała.
„No tak,
przecież dzisiaj piątek. Zaczął się weekend. Czemu nie cieszy mnie ten fakt?
Lubię chodzić do szkoły, chłonąć wiedzę… Nie szczególnie uśmiecha mi się
przebywanie z nimi w tym samym budynku przez tyle czasu…” porwałam się
rozmyślaniom, przymykając oczy.
- Poszłabyś
ze mną na spacer? – powiedziała na samym wejściu, głośno obwieszczając swój
powrót. Zlękłam się, wyrwana z przepełnionego bólem wspomnień transu. – Wybacz,
nie chciałam – przeprosiła mnie, natychmiast znajdując się obok. Wytarła mi
delikatnie łzy, spływające z prawego policzka, zamykając mnie w niedźwiedzim
uścisku.
Nie byłam
jeszcze gotowa na dotyk, to było dla mnie zbyt wiele, ale czego się nie robi,
aby nie ranić? Zacisnęłam zęby, ale i tak nie zdołałam opanować drżenia ciała…
Próbowałam przemówić sobie do rozsądku, przekonać samą siebie i chyba mi się
udało, bo zrodziła się taka jedna świecąca niczym gwiazda polarna myśl. W tej
jednej, zdecydowanie zbyt krótkiej chwili, moje ciało się odprężyło, zaznając
spokoju.
Carmen
odsunęła się, a ja zobaczyłam wymalowane na jej twarzy zakłopotanie. Moje
przypuszczenia potwierdziła cichymi przeprosinami. Nie chciałam zdradzać, że to
wszystko nadal boli, że jest zbyt świeże, aby powrócić do normalności.
Widocznie marna ze mnie aktorka. Kiedyś zdecydowanie byłam inna i ona dobrze o
tym wiedziała. Obserwowała przez kilka lat, jak dom dziecka mnie niszczył, jaką
krzywdę wyrządzali mi ludzie.
- Pójdę sama
– obwieściła, uważnie na mnie patrząc. – Proszę, nie myśl zbyt wiele – jej
smutna twarz chwilę później zniknęła za drewnianymi drzwiami, skutecznie
odgradzając mnie od całego realnego świata.
Idąc za radą
dziewczyny, wstałam i łapiąc do ręki, uwaga, uwaga książkę jakimś cudem zdobytą
od koleżanki koleżanki mojego kolegi przyjaciela, zajęłam wygodnie miejsce
ponownie na swym starym łóżku.
Długo to
moje czytanie nie trwało, gdyż nie byłam za żadne skarby świata w stanie się
skupić. Uroki zbyt dużego natłoku myśli kotłujących się pod wiecznie
nieogarniętą czupryną. Ostrożnie odłożyłam książkę, szczególnie uważając na to,
by już całkiem się nie rozpadła, gdyż była w dosyć nieciekawym stanie, zważając
na wszystkie te powyrywane kartki, luźno powsadzane pomiędzy jakoś jeszcze się
trzymający papier.
Po chwili
naszła mnie nieodparta ochota na zlustrowanie otoczenia, znajdującego się za
naszym, teraz już czystym dzięki Carmen, oknem. Szybko się podniosłam, czego od
razu pożałowałam. Przeszył mnie tępy ból w okolicach podbrzusza, a rozległe
siniaki ozdabiające niezwykle wrażliwą skórę mych ud kolorami tęczy, boleśnie
dały o sobie znać. Zagryzłam wargę, nieporadnie zduszając krzyk. Pozwoliłam dwóm
łzą szybko spłynąć, od razu wycierając policzki. Przymknęłam powieki i próbując
uspokoić swoje ciało od drżenia, które niestety wywołał tak nieoczekiwany i
ostry ból, wzięłam trzy głębokie oddechy.
Bolało, to
nadal strasznie bolało. Liczne siniaki, zadrapania, obite mięśnie jak i
wszelkie szkody wewnętrzne przypominały mi o tym co się wydarzyło i nie
pozwalały zapomnieć choć na chwilę. Tak właśnie wyglądały te dwa niezwykle
długie dni zwieńczone cierpieniem. Wszystko robiłam powoli, ostrożnie, delikatnie,
pamiętając. To wszystko doprowadzało mnie do tego, że nieustannie się bałam i…
nienawidziłam. Nienawidziłam mych oprawców, nienawidziłam tego, co zrobili, a
co gorsze nienawidziłam za to siebie, nie wspominając już nawet o ciele.
Wolno
podeszłam do okna, wgramoliłam się na zniszczony parapet i odetchnęłam z ulgą,
kiedy ułożyłam się we właściwy sposób i żaden siniak nie był przez nic
dotykany, co nie sprawiało większego bólu.
Nie chcąc
skupiać się na tych niemiłych uczuciach, wpatrywałam się w niebo zasnute
szarymi, brudnymi chmurami, mając nadzieję, że uda mi się ujrzeć zachód słońca.
Westchnęłam, kiedy doszło do mnie, iż grube warstwy szarego dywanu skutecznie
odcinają mnie od pięknego, ognistego słońca. Zaczął irytować mnie fakt, że
nawet zwykłe chmury są u nas pokryte brudem. Co jak co, ale czy naprawdę musi
być takie wszystko? Mam już dość tych szarości i wszechobecnej czerni.
Patrzyłam
dalekosiężnym wzrokiem ponad te wszystkie zniszczone, opustoszałe budynki wyobrażając
sobie świat po drugiej stronie. Pewnie
był piękny i przede wszystkim czysty. Nie dostrzegałam tam takich chmur, jak u
nas. Niebieskie niebo pokrywały zwitki bieli, a słońce świeciło tak jasno…
Czasami widziałam, jak padał tam deszcz. Był przeźroczysty, złożony z
krystalicznie czystej wody, która wylewała się z kłębków niczym niezmąconej
czerni. U nich musiało być ślicznie…
Przeniosłam
wzrok na najwyższy po tej stronie budynek ciut na prawo ode mnie. Prostokątna
ciężka budowla, która znajdowała się w głębi naszego ograniczonego świata także
nie świeciła nowością, lecz była wybawieniem dla wielu chorych oraz tych,
którzy spędzają tam ostatnie dni swego zdecydowanie zbyt krótkiego życia.
Jedyny szpital, który robił co mógł, aby ratować ludzi…
Dzisiaj tam
byłam. Pierwszy raz w życiu. Skierowano
mnie na wolontariat do tak zwanego hospicjum, jak powiedziała Carmen. Byłam
jedyna. To znaczy przyszło jeszcze kilku uczniów z mojej szkoły, lecz wszyscy
rozeszli się w nieznanych mi kierunkach.
Dorothy,
jedyna lekarka na naszym piętrze, wytłumaczyła mi, na czym będzie polegał mój
wolontariat. Kiedy zapytałam dlaczego jestem tutaj tylko ja, oznajmiła, że
wiele osób nie wytrzymuje tego psychicznego napięcia. Nie wiem co miała na
myśli. Ciekawe, czy ja dam radę…
Zapoznałam
się także z dwoma pielęgniarkami, Alice i Hope. Szczególnie spodobało mi się
imię tej drugiej, niskiej, długowłosej blondynki z uśmiechem przyczepionym
wiecznie do twarzy. Zdecydowanie była pełna nadziei, co było widać po każdym
jej słowie, geście czy zachowaniu. Alice była przeciwieństwem jej koleżanki.
Miała brąz włosy ścięte na bombkę, była wysoka i widać, że miała twardy
charakter, choć także była miła i empatyczna. Polubiłam je. Oprowadziły mnie po
trzecim piętrze, wstępnie opowiadając o zadaniach, jakie mnie czekają. Miałabym
ścielić łóżka, dbać o wszelką czystość na tym piętrze i być podporą dla osób
tutaj przebywających.
Kiedy tak
siedziałyśmy, z jednego z pokoi wyszła mała dziewczynka, która zniknęła za
drzwiami toalety. Uważnie obserwowałam jej ostrożne ruchy, grymas bólu na
twarzy i to z jaką szybkością doczłapała
się do łazienki.
- Macie tu
dzieci? - spytałam wtedy Alice, szczerze
przejęta. Nie zaprowadziły mnie jeszcze do ani jednej sali, także nie miałam
bladego pojęcia kto tu się znajduje i z kim będę miała do czynienia.
- Tak, dwójkę
– odparła obojętnym tonem. Chciałam wierzyć, że to dlatego, iż jest
przyzwyczajona, a nie że jej to w żaden sposób nie rusza…
- Czy one
też…? – zacięłam się, nie mogąc dokończyć. To było zdecydowanie zbyt wiele, jak
na mnie.
- Umierają,
tak – spojrzała na mnie. – Dziecko, tutaj każdy umiera. Wszystkich na tym
oddziale dosięgła choroba, której nie jesteśmy w stanie wyleczyć. Przykro mi… -
spojrzała na zegarek, zabierając rękę z mojego ramienia. – Hope, poszłabyś
sprawdzić co się dzieje z Jo? Długo nie wychodzi…
Dziewczyna
posłusznie wstała i szybkim krokiem skierowała się do łazienki. Po kilku
minutach powoli prowadziła małą, która wyraźnie utraciła siły, a ja mogłabym
przysiąc, że zobaczyłam na jej twarzy zielony odcień.
Jakiś czas
później blondynka pobiegła po Dorothy przebywającą u chorych w sali numer 2 i
razem wróciły do Jo. Chwilę później zawołano i Alice, która szybko na odchodne
wykrzyczała, że na dzisiaj koniec i mam przyjść w poniedziałek o tej samem
porze. Nie zdążyłam nawet powiedzieć, że tego dnia później kończę zajęcia w
szkole.
Zamyślona
opuściłam wyblakło-żółty budynek i nieśpiesznie powróciłam do domu dziecka,
zastając tam sprzątającą Carmen, która skutecznie zajęła moje myśli. Aż do
teraz.
Uchyliłam
okno, gdyż zrobiło się duszno, wyginając boleśnie ciało. Kilka sekund później
drzwi otworzyły się z hukiem. Gwałtownie obróciłam głowę o sto osiemdziesiąt
stopni, od razu tracąc równowagę i spadając z nad wyraz wysokiego parapetu. Nim
upadłam, zobaczyłam, że za drzwiami nikogo nie było. Po zderzeniu z twardą
podłogą, a uprzednio z drewnianym krzesłem, zalała mnie tak olbrzymia fala
bólu, która wydarła z mojego gardła przeraźliwie głośny krzyk, że oczy zaszła
mi ciemność i odeszły wszystkie pokłady siły. Straciłam przytomność.
•••
- No jedź, durniu!
– zatrąbiłem na faceta przede mną, który jeszcze nie ruszył, a już od dobrej
chwili jest zielone.
Od jakiejś
godziny stoję w korku i już prawię się z niego wydostaję… Tylko ten koleś musi
się ruszyć, a ja odbiję w prawo i tyle mnie widziano. Całe szczęście, że
wyjechałem tak wcześnie. Bądź co bądź, nie załatwię już teraz tej jednej
rzeczy, gdyż czas mnie goni, ale może później mi się uda…. Tak, po spotkaniu
muszę się tam koniecznie wybrać.
Nienawidzę
się spóźniać i mam szczerą nadzieję, że już nic nie zakłóci mi tej drogi do
restauracji. Piątkowy obiad z rodziną… Ach, jak bardzo chce mi się tam iść…
Byłem 15
minut przed czasem, więc postanowiłem wybrać się do łazienki. Droga
restauracja, którą zawsze wybieraliśmy, miała niczego sobie ubikacje, co umożliwiało
mi pełen komfort i swobodę. Przejrzałem się w lustrze, dokładnie myjąc ręce.
Misterny makijaż pozostał nietknięty. Ucieszył mnie fakt, że wygląda tak dobrze,
jak od razu po nałożeniu.
Mój uśmiech
się powiększył, kiedy przed oczyma pojawiły się wspomnienia. Lou się
zdenerwował i to bardzo. Bawiło mnie to i w sumie nadal tak jest. Zrobił
wielkie halo, jakby było z czego, zaczął krzyczeć na mnie i obwiniać raz to
mnie, raz to Harrego. Moja obojętność na ten cały cyrk i jego monologi
doszczętnie wyprowadziła go z równowagi i zaczął mnie szarpać. A ja? No cóż,
nie dam sobie w kaszę dmuchać, postawiłem się, odpychając atak. Wtedy to
puściły mu wszystkie hamulce i uderzył mnie z całej siły w twarz, czego
wynikiem jest moje pięknie podbite oko. Oj, wtedy to ja się zirytowałem i gdyby
nie chłopaki, którzy trzymali nas po dwóch na jednego, nie wiem czy byśmy się
tam nie pozabijali.
I jeszcze ta
cała akcja z wychodzeniem i wielką obrazą. Jezu, normalnie gorzej niż dzieci w
zerówce. Dobrze, że chociaż Harry ze mną został. Jedyny porządny i normalny.
Choć już też mógłby się ogarnąć z tym całym rozchwianiem emocjonalnym. Nie wiem
co on się tym wszystkim tak przejmuje… Logicznym jest, że ja jestem dla niego
ważniejszy niż ten cały Lou. Tomlinson znajduję się w błędzie, jeśli myśli, że
będzie miał tylko dla siebie zielonookiego. Jestem jego przyjacielem, łączy nas
tak mocna więź, że nie jest on w stanie się ode mnie uwolnić. A ja już się
postaram, żeby nawet do głowy mu to nie przyszło.
Ta jego
Gemma to dobra laska. Ma dziewczyna umiejętności makijażystki, prawie w ogóle
nie widać, że coś jest nie tak z moją twarzą. Harry sobie u mnie zapunktował,
ściągając ją do apartamentu. Dzięki temu obędzie się bez wyimaginowanych
historii i ryzyka, że rodzice w to nie uwierzą.
Zlustrowałem
się od stóp do głowy i stwierdziłem, że nawet dzisiaj jestem w miarę ogarnięty,
a spędziłem minimum czasu na wybieraniu ubrań i takie tam, bo śpieszyłem się.
Na mojej twarzy właśnie dlatego widnieje dwudniowy zarost, który trochę mi
przeszkadza, no ale cóż, ogolę się jutro rano. Ciemny, niemal wpadający w
czarny, sweter całkiem fajnie łączy się z brązowymi luźniejszymi spodniami i
czystymi, białymi butami.
Zerknąłem na
zegarek zdobiący mój lewy nadgarstek. Za pięć minut wszyscy powinni już być.
Przeczesałem palcami włosy, poprawiając tym ich ułożenie i opuściłem
czekoladowe ściany toalety.
- Dzień
dobry, tato – podałem mu rękę, gdy wstał od stolika. - Witaj, mamo – pocałowałem ją w wyciągniętą
dłoń, po czym pomogłem jej usiąść, przysuwając krzesło.
Przypomniałem
sobie o podarunkach, które uprzednio zostawiłem kelnerowi na przechowanie.
Chwyciłem bukiet żółtych i czerwonych tulipanów, wręczając je mamie. Później
ojcu dałem dobre, białe wino, wybierając te jego ulubione. Podszedłem do Safay,
pocałowałem ją w policzek, a ta mocno się do mnie przytuliła, kiedy to
podarowałem jej torbę z jej ulubionego sklepu z ciuchami. Wyciągnęła miętową
sukienkę odzianą koronką i rzuciła się na mnie, niemal mi łamiąc co najmniej
dwa żebra. Czwartą w kolejności była Waliyha, która dumnie siedziała przy
stole. Spokojnie położyłem przed nią pudełko.
- Słyszałem,
że ci się coś zepsuło. – Zgromiła siostrę wzrokiem, widocznie domyślając się,
że to ona mi powiedziała i z niecierpliwością rozpakowała prezent.
- Wow… Zayn,
dziękuję. Jest cudowny – założyła zegarek na rękę, podziwiając go, jak ślicznie
wygląda na jej smukłym nadgarstku. – Masz taki sam! – dostrzegła, kiedy witałem
się z Donyią, która otrzymała czekoladki.
- Nie taki
sam, spójrz – położyłem dłoń obok niej, zajmując miejsce pomiędzy dwoma
młodszymi siostrami. – Mój jest z kolekcji męskiej, a twój z damskiej.
- I jak ci
się wiedzie, synu? – spytała zaciekawiona mama, po skończonym posiłku
wycierając usta serwetą. Czekaliśmy na deser. Musiałem przerwać rozmowy z
chichrającymi się dziewczynkami, które dzisiaj były w wyjątkowo dobrym
nastroju, a ja miałem w zanadrzu kilka całkiem dobrych kawałów.
- Nie jest
źle, dziękuję mamo – przyznałem nawet szczerze, nawiązując rozmowę ze starszą
siostrą.
- A jak ci
idzie praca? – próbował złapać ze mną kontakt tata, na co się ciepło
uśmiechnąłem. Trzeba choć stwarzać
pozory… - Obrót nadal taki dobry, jak ostatnio?
- Tak, tak –
szybko przytaknąłem. Za szybko, idioto.
– Przepraszam, zamyśliłem się. Bardzo dobrze teraz zarabiam, strasznie dużo
ludzi przychodzi. A jak tam u was jest?
- Zayn, nie
powinieneś się tak przepracowywać – oznajmiła mama, uważnie na mnie patrząc.
Bałem się, że jej uważnemu spojrzeniu nie umknie to może jednak nie całkiem
zakryte limo pod okiem.
- Ale ja…
- Synu,
przecież widzę, że jesteś wyraźnie zmęczony. Masz wory pod oczami. Wyśpij się w
końcu. Przydałoby ci się także kilka dni wolnego – powiedziała stanowczo, a
więc zrezygnowałem z jakichkolwiek prób odciągnięcia ich od tego pomysłu, gdyż
tata zdecydowanie stał po stronie mamy, co chwila jej przytakując. Nie było
warto czegokolwiek tłumaczyć.
- Dobrze. Wezmę
sobie dwa dni wolnego – kłamałem jak z nut. W końcu robiłem coś, w czym byłem
dobry. – Widzę, że dobrze się czujecie. To wspaniale. A jak dziewczynki? –
zmieniłem szybko temat, kiedy szarlotka dotarła już do naszego stolika w
towarzystwie kolorowych koktajli.
Minęły dwie
godziny rozmawiania o niczym ważnym. Zastanawiałem się wówczas, po co oni
wymyślili te spotkania… Dziecko im z
gniazda wyfrunęło to chcieli mieć chociaż odrobinę kontroli… W sumie racja,
tylko że oni i tak opłacają mi mieszkanie łącznie z wszelkimi wydatkami no i
jeszcze otrzymuję kieszonkowe. Jak dobrze mieć takich bogatych starych…
Po drodze
zahaczyłem o sklep muzyczny, spędzając tam nieokreśloną ilość czasu, testując
różnorakie gitary i w końcu wybierając tę upragnioną za pomocą pracownika owego
sklepu. Jego uprzejmość i sympatyczność kontrastowały z moją lodowata postawą i
stanowczością. Zachowywał się nienagannie, nerwy mu nie puściły tak, jak
wszystkim innym i od samego początku do końca był kulturalny. Dobry z niego
pracownik. Pochwaliłem go przy kasie jego szefowi, a jemu samemu dałem napiwek.
Dzisiaj mam niezwykle dobry dzień. Cóż za odmiana.
Szybko
dostałem się do domu, jadąc bocznymi uliczkami i gdy wparowałem do apartamentu
od razu postanowiłem wypróbować nowe cudo. Uśmiechnąłem się zawieszając gitarę
elektryczną na przygotowanym wcześniej miejscu obok jej sióstr. No trochę się już tego nazbierało,
przyznałem.
Fikuśny
zegar, który dostałem od sióstr z okazji przeprowadzki, bardzo odstawał od
prostoty wystroju i charakteru tych pomieszczeń, ale lubiłem go. Zawiesiłem go
naprzeciwko łóżka. Po lewej jego stronie znajdowały się moje ślicznotki, równo
zawieszone jedna obok drugiej, w akompaniamencie wielu wzmacniaczy. Za to po
prawej stronie mogłem podziwiać to wszystko łącznie ze sobą. Od zawsze lubiłem
lustra, dlatego też cała ta ściana jest nimi pokryta. Za mną wielkie okno było
lekko uchylone, wprowadzając świeże powietrze do pomieszczeń. Patrząc na
zwiędnięte kwiaty, które przyniosła mi matka po jakimś miesiącu mieszkania w
tym miejscu, stwierdziłem, że trzeba by było je podlać.
Było już
późno, a mi dodatkowo trochę czasu zajęło podlewanie wszystkich kwiatów z tego
apartamentu. Niech szlag weźmie tę moją matkę… Napadła na kwiaciarnie, czy co?
Wziąłem
gorący prysznic, a potem położyłem się w wielkim łóżku. Przydałaby się jakaś kobieta teraz… pomyślałem, mając ochotę na
zaliczenie jakiejś przypadkowej. Nie miałem czasu ani chęci na żadne związki.
Wolałem niezobowiązujący seks.
Film, który
oglądałem okazał się tak bardzo nudny, że niemal od razu zasnąłem po wyłączeniu
telewizora. Mój odpoczynek jednak nie trwał zbyt długo, gdyż ktoś dobijał się w
środku nocy do moich drzwi, wyrywając mnie z łóżka. Zaspany i zirytowany
otworzyłem drzwi, za którymi stał…
- Harry? –
spytałem, nie wierząc własnym oczom. Przecież on mieszka na drugim końcu tej
metropolii. – Jak ty…? Tu…? – motałem się. – Co tutaj robisz? – usiłowałem
zmusić mózg do myślenia, jednak nieskutecznie.
Zbyt mało
dostarczałem mu snu ostatnimi czasy i szczerze mówiąc, w dupie to miałem. Jakoś
zbytnio mnie nie obchodził fakt, że za mało czasu przeznaczam na sen. Miałem
zdecydowanie bardziej ciekawsze rzeczy do roboty niż wylegiwanie się w łóżku.
- Wpuścisz
mnie, czy mam stać tutaj cały czas? – wypowiedział przez łzy. Co? Łzy? Boże…
Dopiero teraz je zauważyłem. Zaprosiłem go gestem do środka. Nie, nie, chwila…
Jest jakaś trzecia w nocy, a więc inaczej. Odsunąłem się od drzwi, a Styles od
razu wparował do środka. Zakluczyłem się i opadłem na kanapę.
- Co takiego
sprowadza cię do mnie o tej porze? – odparłem od niechcenia, ziewając. – Harry,
kurwa, mów – ponagliłem go, gdyż ten łaził z jednego kąta do drugiego, nerwowo
przeczesując palcami mokre włosy. Chyba
pada, wywnioskowałem, łapiąc się za głowę. Pomoczy mi, do cholery, cały dywan, pojawiło się w mojej głowie. –
Jak zaraz nie odezwiesz się ani słowem, wypierdolę cię stąd, a sam pójdę spać.
Wiem, jestem chamem, nie musisz mi tego mówić – ubiegłem go, na co chłopak
pokiwał ze zrezygnowaniem głową.
- Wyrzucił
mnie z domu – jego ciałem zawładnął szloch, ale mówił dalej. – Po prostu,
kurwa, wziął i mnie wyrzucił. Nie zabrałem ani jednej rzeczy. Nie mam kasy,
ubrań, ani samochodu. Przylazłem tutaj pieszo. On jest jakiś jebnięty – jego
stanowisko diametralnie się zmieniło. Teraz smutek ustąpił miejsce wściekłości.
– Kazał mi się wynosić do ciebie. Powiedział, że nie chce mnie widzieć na oczy.
Stwierdził, że potrzebujemy odpoczynku od siebie. Ja pierdole, pojebany
skurwisyn – opadł na fotel obok, chowając twarz w dłoniach.
Nic nie
mówiąc wstałem i przyniosłem ostatnie zapasy środka znieczulającego wszystko,
także i cierpienie. Ułożyłem cztery linie, z których to Harry wciągnął trzy. Ja
zadowoliłem się jedną. Musiałem przecież pomóc kumplowi.
- Masz
jeszcze? – spytał z nadzieją, patrząc tęsknie na puste woreczki, leżące obok
jego ręki.
- Niestety –
złączyłem się z nim w bólu, robiąc dokładnie to samo.
- To trzeba iść – zaproponował, będąc w tym
nad wyraz stanowczy.
- Trzeba –
poparłem go, głośno wstając z miękkiej kanapy.
Cześć :)
Jak widać podjęłam decyzję poprowadzenia tego bloga i dokończenia go.
Mam nadzieję, że historia przypadnie Wam do gustu i... będziecie tutaj wraz ze mną.
Bezsensem byłby pisanie tylko dla siebie i nie dzielenie się z kimś swoją pasją :)
Miłego tygodnia!
Boskie . :D ciesze sie ze sie jednak zdecydowałaś. :*
OdpowiedzUsuńNiezmiernie mi miło, że Ci się podoba :]
UsuńKocham pisać i zamierzam to robić w wolnych chwilach, których niestety akutalnie nie ma zbyt wiele.
Pozdrawiam xx