środa, 4 czerwca 2014

3


Ciepłe promienie słońca padały na moją twarz przez otwarte na oścież okno. Dziękowałam w duchu Carmen za to co dla mnie robi. Teraz ja leniłam się na łóżku, a ona krzątała się po pokoju porządkując różne rzeczy. Na mojej skórze pojawiła się gęsia skórka, gdy zimny podmuch wiatru dostał się do wnętrza pomieszczenia. Okryłam się szczelniej kołdrą i nadal wpatrywałam się na przyjaciółkę. Uśmiechnęłam się, widząc jak siłuje się z zepsutą szafką, nie mogąc jej domknąć.
- Zabawnie wyglądasz w tym dresie – odezwałam się, na co dziewczyna odwróciwszy się do mnie twarzą, posłała mi wesołe spojrzenie.
- W różowym mi do twarzy, prawda? – zapozowała niczym modelka, po czym podeszła bliżej łóżka, na którym nadal leżałam i usiadła się na jego skraju.
- Oczywiście. Jakże by inaczej – powiedziałam szerzej się uśmiechając .– Tobie we wszystkim jest ładnie – zapewniłam ją szybko, widząc iż jej wyraz twarzy wyraźnie się zmienił.
- Wiesz co? – zapytała. – A spójrz najpierw na siebie. W tej piżamie wyglądasz naprawdę oszołamiająco. Każdy facet by na ciebie poleciał, widząc taką laskę w tym stroju – dokończyła, oddalając się ode mnie minimalnie. O dziwo, nie przeszkadzała mi jej uwaga na temat płci przeciwnej, ani nie raziła mnie. Nie bałam się. Wiedziałam, że ona nie da mi zrobić krzywdy. Że jestem tu po prostu bezpieczna.
Dziewczyna podniosła się ze zniszczonego, ale za to miękkiego materaca i chwyciła w ręce worek ze śmieciami.
- Widzisz jak ty masz ze mną dobrze? Wszystko wysprzątane i wypolerowane na błysk DZISIAJ – dumnie zaakcentowała właściwe słówko, po czym opuściła nasz pokój, zapewne kierując się do najbliższego śmietnika.
Lubiłam ten jej spokój ducha, brak jakiegokolwiek strachu i taką otwartość do ludzi, jaką bezdyskusyjnie posiadała.
„No tak, przecież dzisiaj piątek. Zaczął się weekend. Czemu nie cieszy mnie ten fakt? Lubię chodzić do szkoły, chłonąć wiedzę… Nie szczególnie uśmiecha mi się przebywanie z nimi w tym samym budynku przez tyle czasu…” porwałam się rozmyślaniom, przymykając oczy.
- Poszłabyś ze mną na spacer? – powiedziała na samym wejściu, głośno obwieszczając swój powrót. Zlękłam się, wyrwana z przepełnionego bólem wspomnień transu. – Wybacz, nie chciałam – przeprosiła mnie, natychmiast znajdując się obok. Wytarła mi delikatnie łzy, spływające z prawego policzka, zamykając mnie w niedźwiedzim uścisku.
Nie byłam jeszcze gotowa na dotyk, to było dla mnie zbyt wiele, ale czego się nie robi, aby nie ranić? Zacisnęłam zęby, ale i tak nie zdołałam opanować drżenia ciała… Próbowałam przemówić sobie do rozsądku, przekonać samą siebie i chyba mi się udało, bo zrodziła się taka jedna świecąca niczym gwiazda polarna myśl. W tej jednej, zdecydowanie zbyt krótkiej chwili, moje ciało się odprężyło, zaznając spokoju.
Carmen odsunęła się, a ja zobaczyłam wymalowane na jej twarzy zakłopotanie. Moje przypuszczenia potwierdziła cichymi przeprosinami. Nie chciałam zdradzać, że to wszystko nadal boli, że jest zbyt świeże, aby powrócić do normalności. Widocznie marna ze mnie aktorka. Kiedyś zdecydowanie byłam inna i ona dobrze o tym wiedziała. Obserwowała przez kilka lat, jak dom dziecka mnie niszczył, jaką krzywdę wyrządzali mi ludzie.
- Pójdę sama – obwieściła, uważnie na mnie patrząc. – Proszę, nie myśl zbyt wiele – jej smutna twarz chwilę później zniknęła za drewnianymi drzwiami, skutecznie odgradzając mnie od całego realnego świata.
Idąc za radą dziewczyny, wstałam i łapiąc do ręki, uwaga, uwaga książkę jakimś cudem zdobytą od koleżanki koleżanki mojego kolegi przyjaciela, zajęłam wygodnie miejsce ponownie na swym starym łóżku.
Długo to moje czytanie nie trwało, gdyż nie byłam za żadne skarby świata w stanie się skupić. Uroki zbyt dużego natłoku myśli kotłujących się pod wiecznie nieogarniętą czupryną. Ostrożnie odłożyłam książkę, szczególnie uważając na to, by już całkiem się nie rozpadła, gdyż była w dosyć nieciekawym stanie, zważając na wszystkie te powyrywane kartki, luźno powsadzane pomiędzy jakoś jeszcze się trzymający papier.
Po chwili naszła mnie nieodparta ochota na zlustrowanie otoczenia, znajdującego się za naszym, teraz już czystym dzięki Carmen, oknem. Szybko się podniosłam, czego od razu pożałowałam. Przeszył mnie tępy ból w okolicach podbrzusza, a rozległe siniaki ozdabiające niezwykle wrażliwą skórę mych ud kolorami tęczy, boleśnie dały o sobie znać. Zagryzłam wargę, nieporadnie zduszając krzyk. Pozwoliłam dwóm łzą szybko spłynąć, od razu wycierając policzki. Przymknęłam powieki i próbując uspokoić swoje ciało od drżenia, które niestety wywołał tak nieoczekiwany i ostry ból, wzięłam trzy głębokie oddechy.
Bolało, to nadal strasznie bolało. Liczne siniaki, zadrapania, obite mięśnie jak i wszelkie szkody wewnętrzne przypominały mi o tym co się wydarzyło i nie pozwalały zapomnieć choć na chwilę. Tak właśnie wyglądały te dwa niezwykle długie dni zwieńczone cierpieniem. Wszystko robiłam powoli, ostrożnie, delikatnie, pamiętając. To wszystko doprowadzało mnie do tego, że nieustannie się bałam i… nienawidziłam. Nienawidziłam mych oprawców, nienawidziłam tego, co zrobili, a co gorsze nienawidziłam za to siebie, nie wspominając już nawet o ciele.
Wolno podeszłam do okna, wgramoliłam się na zniszczony parapet i odetchnęłam z ulgą, kiedy ułożyłam się we właściwy sposób i żaden siniak nie był przez nic dotykany, co nie sprawiało większego bólu.
Nie chcąc skupiać się na tych niemiłych uczuciach, wpatrywałam się w niebo zasnute szarymi, brudnymi chmurami, mając nadzieję, że uda mi się ujrzeć zachód słońca. Westchnęłam, kiedy doszło do mnie, iż grube warstwy szarego dywanu skutecznie odcinają mnie od pięknego, ognistego słońca. Zaczął irytować mnie fakt, że nawet zwykłe chmury są u nas pokryte brudem. Co jak co, ale czy naprawdę musi być takie wszystko? Mam już dość tych szarości i wszechobecnej czerni.
Patrzyłam dalekosiężnym wzrokiem ponad te wszystkie zniszczone, opustoszałe budynki wyobrażając sobie świat po drugiej stronie.  Pewnie był piękny i przede wszystkim czysty. Nie dostrzegałam tam takich chmur, jak u nas. Niebieskie niebo pokrywały zwitki bieli, a słońce świeciło tak jasno… Czasami widziałam, jak padał tam deszcz. Był przeźroczysty, złożony z krystalicznie czystej wody, która wylewała się z kłębków niczym niezmąconej czerni. U nich musiało być ślicznie…
Przeniosłam wzrok na najwyższy po tej stronie budynek ciut na prawo ode mnie. Prostokątna ciężka budowla, która znajdowała się w głębi naszego ograniczonego świata także nie świeciła nowością, lecz była wybawieniem dla wielu chorych oraz tych, którzy spędzają tam ostatnie dni swego zdecydowanie zbyt krótkiego życia. Jedyny szpital, który robił co mógł, aby ratować ludzi…
Dzisiaj tam byłam.  Pierwszy raz w życiu. Skierowano mnie na wolontariat do tak zwanego hospicjum, jak powiedziała Carmen. Byłam jedyna. To znaczy przyszło jeszcze kilku uczniów z mojej szkoły, lecz wszyscy rozeszli się w nieznanych mi kierunkach.
Dorothy, jedyna lekarka na naszym piętrze, wytłumaczyła mi, na czym będzie polegał mój wolontariat. Kiedy zapytałam dlaczego jestem tutaj tylko ja, oznajmiła, że wiele osób nie wytrzymuje tego psychicznego napięcia. Nie wiem co miała na myśli. Ciekawe, czy ja dam radę…
Zapoznałam się także z dwoma pielęgniarkami, Alice i Hope. Szczególnie spodobało mi się imię tej drugiej, niskiej, długowłosej blondynki z uśmiechem przyczepionym wiecznie do twarzy. Zdecydowanie była pełna nadziei, co było widać po każdym jej słowie, geście czy zachowaniu. Alice była przeciwieństwem jej koleżanki. Miała brąz włosy ścięte na bombkę, była wysoka i widać, że miała twardy charakter, choć także była miła i empatyczna. Polubiłam je. Oprowadziły mnie po trzecim piętrze, wstępnie opowiadając o zadaniach, jakie mnie czekają. Miałabym ścielić łóżka, dbać o wszelką czystość na tym piętrze i być podporą dla osób tutaj przebywających.
Kiedy tak siedziałyśmy, z jednego z pokoi wyszła mała dziewczynka, która zniknęła za drzwiami toalety. Uważnie obserwowałam jej ostrożne ruchy, grymas bólu na twarzy  i to z jaką szybkością doczłapała się do łazienki.
- Macie tu dzieci? -  spytałam wtedy Alice, szczerze przejęta. Nie zaprowadziły mnie jeszcze do ani jednej sali, także nie miałam bladego pojęcia kto tu się znajduje i z kim będę miała do czynienia.     
- Tak, dwójkę – odparła obojętnym tonem. Chciałam wierzyć, że to dlatego, iż jest przyzwyczajona, a nie że jej to w żaden sposób nie rusza…
- Czy one też…? – zacięłam się, nie mogąc dokończyć. To było zdecydowanie zbyt wiele, jak na mnie.
- Umierają, tak – spojrzała na mnie. – Dziecko, tutaj każdy umiera. Wszystkich na tym oddziale dosięgła choroba, której nie jesteśmy w stanie wyleczyć. Przykro mi… - spojrzała na zegarek, zabierając rękę z mojego ramienia. – Hope, poszłabyś sprawdzić co się dzieje z Jo? Długo nie wychodzi…
Dziewczyna posłusznie wstała i szybkim krokiem skierowała się do łazienki. Po kilku minutach powoli prowadziła małą, która wyraźnie utraciła siły, a ja mogłabym przysiąc, że zobaczyłam na jej twarzy zielony odcień.
Jakiś czas później blondynka pobiegła po Dorothy przebywającą u chorych w sali numer 2 i razem wróciły do Jo. Chwilę później zawołano i Alice, która szybko na odchodne wykrzyczała, że na dzisiaj koniec i mam przyjść w poniedziałek o tej samem porze. Nie zdążyłam nawet powiedzieć, że tego dnia później kończę zajęcia w szkole.
Zamyślona opuściłam wyblakło-żółty budynek i nieśpiesznie powróciłam do domu dziecka, zastając tam sprzątającą Carmen, która skutecznie zajęła moje myśli. Aż do teraz.
Uchyliłam okno, gdyż zrobiło się duszno, wyginając boleśnie ciało. Kilka sekund później drzwi otworzyły się z hukiem. Gwałtownie obróciłam głowę o sto osiemdziesiąt stopni, od razu tracąc równowagę i spadając z nad wyraz wysokiego parapetu. Nim upadłam, zobaczyłam, że za drzwiami nikogo nie było. Po zderzeniu z twardą podłogą, a uprzednio z drewnianym krzesłem, zalała mnie tak olbrzymia fala bólu, która wydarła z mojego gardła przeraźliwie głośny krzyk, że oczy zaszła mi ciemność i odeszły wszystkie pokłady siły. Straciłam przytomność.


•••


- No jedź, durniu! – zatrąbiłem na faceta przede mną, który jeszcze nie ruszył, a już od dobrej chwili jest zielone.
Od jakiejś godziny stoję w korku i już prawię się z niego wydostaję… Tylko ten koleś musi się ruszyć, a ja odbiję w prawo i tyle mnie widziano. Całe szczęście, że wyjechałem tak wcześnie. Bądź co bądź, nie załatwię już teraz tej jednej rzeczy, gdyż czas mnie goni, ale może później mi się uda…. Tak, po spotkaniu muszę się tam koniecznie wybrać.
Nienawidzę się spóźniać i mam szczerą nadzieję, że już nic nie zakłóci mi tej drogi do restauracji. Piątkowy obiad z rodziną… Ach, jak bardzo chce mi się tam iść…
Byłem 15 minut przed czasem, więc postanowiłem wybrać się do łazienki. Droga restauracja, którą zawsze wybieraliśmy, miała niczego sobie ubikacje, co umożliwiało mi pełen komfort i swobodę. Przejrzałem się w lustrze, dokładnie myjąc ręce. Misterny makijaż pozostał nietknięty. Ucieszył mnie fakt, że wygląda tak dobrze, jak od razu po nałożeniu.  
Mój uśmiech się powiększył, kiedy przed oczyma pojawiły się wspomnienia. Lou się zdenerwował i to bardzo. Bawiło mnie to i w sumie nadal tak jest. Zrobił wielkie halo, jakby było z czego, zaczął krzyczeć na mnie i obwiniać raz to mnie, raz to Harrego. Moja obojętność na ten cały cyrk i jego monologi doszczętnie wyprowadziła go z równowagi i zaczął mnie szarpać. A ja? No cóż, nie dam sobie w kaszę dmuchać, postawiłem się, odpychając atak. Wtedy to puściły mu wszystkie hamulce i uderzył mnie z całej siły w twarz, czego wynikiem jest moje pięknie podbite oko. Oj, wtedy to ja się zirytowałem i gdyby nie chłopaki, którzy trzymali nas po dwóch na jednego, nie wiem czy byśmy się tam nie pozabijali.
I jeszcze ta cała akcja z wychodzeniem i wielką obrazą. Jezu, normalnie gorzej niż dzieci w zerówce. Dobrze, że chociaż Harry ze mną został. Jedyny porządny i normalny. Choć już też mógłby się ogarnąć z tym całym rozchwianiem emocjonalnym. Nie wiem co on się tym wszystkim tak przejmuje… Logicznym jest, że ja jestem dla niego ważniejszy niż ten cały Lou. Tomlinson znajduję się w błędzie, jeśli myśli, że będzie miał tylko dla siebie zielonookiego. Jestem jego przyjacielem, łączy nas tak mocna więź, że nie jest on w stanie się ode mnie uwolnić. A ja już się postaram, żeby nawet do głowy mu to nie przyszło.
Ta jego Gemma to dobra laska. Ma dziewczyna umiejętności makijażystki, prawie w ogóle nie widać, że coś jest nie tak z moją twarzą. Harry sobie u mnie zapunktował, ściągając ją do apartamentu. Dzięki temu obędzie się bez wyimaginowanych historii i ryzyka, że rodzice w to nie uwierzą.
Zlustrowałem się od stóp do głowy i stwierdziłem, że nawet dzisiaj jestem w miarę ogarnięty, a spędziłem minimum czasu na wybieraniu ubrań i takie tam, bo śpieszyłem się. Na mojej twarzy właśnie dlatego widnieje dwudniowy zarost, który trochę mi przeszkadza, no ale cóż, ogolę się jutro rano. Ciemny, niemal wpadający w czarny, sweter całkiem fajnie łączy się z brązowymi luźniejszymi spodniami i czystymi, białymi butami.
Zerknąłem na zegarek zdobiący mój lewy nadgarstek. Za pięć minut wszyscy powinni już być. Przeczesałem palcami włosy, poprawiając tym ich ułożenie i opuściłem czekoladowe ściany toalety.
- Dzień dobry, tato – podałem mu rękę, gdy wstał od stolika. -  Witaj, mamo – pocałowałem ją w wyciągniętą dłoń, po czym pomogłem jej usiąść, przysuwając krzesło.
Przypomniałem sobie o podarunkach, które uprzednio zostawiłem kelnerowi na przechowanie. Chwyciłem bukiet żółtych i czerwonych tulipanów, wręczając je mamie. Później ojcu dałem dobre, białe wino, wybierając te jego ulubione. Podszedłem do Safay, pocałowałem ją w policzek, a ta mocno się do mnie przytuliła, kiedy to podarowałem jej torbę z jej ulubionego sklepu z ciuchami. Wyciągnęła miętową sukienkę odzianą koronką i rzuciła się na mnie, niemal mi łamiąc co najmniej dwa żebra. Czwartą w kolejności była Waliyha, która dumnie siedziała przy stole. Spokojnie położyłem przed nią pudełko.
- Słyszałem, że ci się coś zepsuło. – Zgromiła siostrę wzrokiem, widocznie domyślając się, że to ona mi powiedziała i z niecierpliwością rozpakowała prezent.
- Wow… Zayn, dziękuję. Jest cudowny – założyła zegarek na rękę, podziwiając go, jak ślicznie wygląda na jej smukłym nadgarstku. – Masz taki sam! – dostrzegła, kiedy witałem się z Donyią, która otrzymała czekoladki. 
- Nie taki sam, spójrz – położyłem dłoń obok niej, zajmując miejsce pomiędzy dwoma młodszymi siostrami. – Mój jest z kolekcji męskiej, a twój z damskiej.
- I jak ci się wiedzie, synu? – spytała zaciekawiona mama, po skończonym posiłku wycierając usta serwetą. Czekaliśmy na deser. Musiałem przerwać rozmowy z chichrającymi się dziewczynkami, które dzisiaj były w wyjątkowo dobrym nastroju, a ja miałem w zanadrzu kilka całkiem dobrych kawałów.
- Nie jest źle, dziękuję mamo – przyznałem nawet szczerze, nawiązując rozmowę ze starszą siostrą.
- A jak ci idzie praca? – próbował złapać ze mną kontakt tata, na co się ciepło uśmiechnąłem. Trzeba choć stwarzać pozory… - Obrót nadal taki dobry, jak ostatnio?
- Tak, tak – szybko przytaknąłem. Za szybko, idioto. – Przepraszam, zamyśliłem się. Bardzo dobrze teraz zarabiam, strasznie dużo ludzi przychodzi. A jak tam u was jest?
- Zayn, nie powinieneś się tak przepracowywać – oznajmiła mama, uważnie na mnie patrząc. Bałem się, że jej uważnemu spojrzeniu nie umknie to może jednak nie całkiem zakryte limo pod okiem.
- Ale ja…
- Synu, przecież widzę, że jesteś wyraźnie zmęczony. Masz wory pod oczami. Wyśpij się w końcu. Przydałoby ci się także kilka dni wolnego – powiedziała stanowczo, a więc zrezygnowałem z jakichkolwiek prób odciągnięcia ich od tego pomysłu, gdyż tata zdecydowanie stał po stronie mamy, co chwila jej przytakując. Nie było warto czegokolwiek tłumaczyć.
- Dobrze. Wezmę sobie dwa dni wolnego – kłamałem jak z nut. W końcu robiłem coś, w czym byłem dobry. – Widzę, że dobrze się czujecie. To wspaniale. A jak dziewczynki? – zmieniłem szybko temat, kiedy szarlotka dotarła już do naszego stolika w towarzystwie kolorowych koktajli.
Minęły dwie godziny rozmawiania o niczym ważnym. Zastanawiałem się wówczas, po co oni wymyślili te spotkania… Dziecko im z gniazda wyfrunęło to chcieli mieć chociaż odrobinę kontroli… W sumie racja, tylko że oni i tak opłacają mi mieszkanie łącznie z wszelkimi wydatkami no i jeszcze otrzymuję kieszonkowe. Jak dobrze mieć takich bogatych starych…
Po drodze zahaczyłem o sklep muzyczny, spędzając tam nieokreśloną ilość czasu, testując różnorakie gitary i w końcu wybierając tę upragnioną za pomocą pracownika owego sklepu. Jego uprzejmość i sympatyczność kontrastowały z moją lodowata postawą i stanowczością. Zachowywał się nienagannie, nerwy mu nie puściły tak, jak wszystkim innym i od samego początku do końca był kulturalny. Dobry z niego pracownik. Pochwaliłem go przy kasie jego szefowi, a jemu samemu dałem napiwek. Dzisiaj mam niezwykle dobry dzień. Cóż za odmiana.
Szybko dostałem się do domu, jadąc bocznymi uliczkami i gdy wparowałem do apartamentu od razu postanowiłem wypróbować nowe cudo. Uśmiechnąłem się zawieszając gitarę elektryczną na przygotowanym wcześniej miejscu obok jej sióstr. No trochę się już tego nazbierało, przyznałem.
Fikuśny zegar, który dostałem od sióstr z okazji przeprowadzki, bardzo odstawał od prostoty wystroju i charakteru tych pomieszczeń, ale lubiłem go. Zawiesiłem go naprzeciwko łóżka. Po lewej jego stronie znajdowały się moje ślicznotki, równo zawieszone jedna obok drugiej, w akompaniamencie wielu wzmacniaczy. Za to po prawej stronie mogłem podziwiać to wszystko łącznie ze sobą. Od zawsze lubiłem lustra, dlatego też cała ta ściana jest nimi pokryta. Za mną wielkie okno było lekko uchylone, wprowadzając świeże powietrze do pomieszczeń. Patrząc na zwiędnięte kwiaty, które przyniosła mi matka po jakimś miesiącu mieszkania w tym miejscu, stwierdziłem, że trzeba by było je podlać.
Było już późno, a mi dodatkowo trochę czasu zajęło podlewanie wszystkich kwiatów z tego apartamentu. Niech szlag weźmie tę moją matkę… Napadła na kwiaciarnie, czy co?
Wziąłem gorący prysznic, a potem położyłem się w wielkim łóżku. Przydałaby się jakaś kobieta teraz… pomyślałem, mając ochotę na zaliczenie jakiejś przypadkowej. Nie miałem czasu ani chęci na żadne związki. Wolałem niezobowiązujący seks.
Film, który oglądałem okazał się tak bardzo nudny, że niemal od razu zasnąłem po wyłączeniu telewizora. Mój odpoczynek jednak nie trwał zbyt długo, gdyż ktoś dobijał się w środku nocy do moich drzwi, wyrywając mnie z łóżka. Zaspany i zirytowany otworzyłem drzwi, za którymi stał…
- Harry? – spytałem, nie wierząc własnym oczom. Przecież on mieszka na drugim końcu tej metropolii. – Jak ty…? Tu…? – motałem się. – Co tutaj robisz? – usiłowałem zmusić mózg do myślenia, jednak nieskutecznie.
Zbyt mało dostarczałem mu snu ostatnimi czasy i szczerze mówiąc, w dupie to miałem. Jakoś zbytnio mnie nie obchodził fakt, że za mało czasu przeznaczam na sen. Miałem zdecydowanie bardziej ciekawsze rzeczy do roboty niż wylegiwanie się w łóżku.
- Wpuścisz mnie, czy mam stać tutaj cały czas? – wypowiedział przez łzy. Co? Łzy? Boże… Dopiero teraz je zauważyłem. Zaprosiłem go gestem do środka. Nie, nie, chwila… Jest jakaś trzecia w nocy, a więc inaczej. Odsunąłem się od drzwi, a Styles od razu wparował do środka. Zakluczyłem się i opadłem na kanapę.
- Co takiego sprowadza cię do mnie o tej porze? – odparłem od niechcenia, ziewając. – Harry, kurwa, mów – ponagliłem go, gdyż ten łaził z jednego kąta do drugiego, nerwowo przeczesując palcami mokre włosy. Chyba pada, wywnioskowałem, łapiąc się za głowę. Pomoczy mi, do cholery, cały dywan, pojawiło się w mojej głowie.  – Jak zaraz nie odezwiesz się ani słowem, wypierdolę cię stąd, a sam pójdę spać. Wiem, jestem chamem, nie musisz mi tego mówić – ubiegłem go, na co chłopak pokiwał ze zrezygnowaniem głową.
- Wyrzucił mnie z domu – jego ciałem zawładnął szloch, ale mówił dalej. – Po prostu, kurwa, wziął i mnie wyrzucił. Nie zabrałem ani jednej rzeczy. Nie mam kasy, ubrań, ani samochodu. Przylazłem tutaj pieszo. On jest jakiś jebnięty – jego stanowisko diametralnie się zmieniło. Teraz smutek ustąpił miejsce wściekłości. – Kazał mi się wynosić do ciebie. Powiedział, że nie chce mnie widzieć na oczy. Stwierdził, że potrzebujemy odpoczynku od siebie. Ja pierdole, pojebany skurwisyn – opadł na fotel obok, chowając twarz w dłoniach.
Nic nie mówiąc wstałem i przyniosłem ostatnie zapasy środka znieczulającego wszystko, także i cierpienie. Ułożyłem cztery linie, z których to Harry wciągnął trzy. Ja zadowoliłem się jedną. Musiałem przecież pomóc kumplowi.
- Masz jeszcze? – spytał z nadzieją, patrząc tęsknie na puste woreczki, leżące obok jego ręki.
- Niestety – złączyłem się z nim w bólu, robiąc dokładnie to samo.
- To trzeba iść – zaproponował, będąc w tym nad wyraz stanowczy.
- Trzeba – poparłem go, głośno wstając z miękkiej kanapy.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------


Cześć :)
Jak widać podjęłam decyzję poprowadzenia tego bloga i dokończenia go.
Mam nadzieję, że historia przypadnie Wam do gustu i... będziecie tutaj wraz ze mną.
Bezsensem byłby pisanie tylko dla siebie i nie dzielenie się z kimś swoją pasją :)
Miłego tygodnia!

2 komentarze:

  1. Boskie . :D ciesze sie ze sie jednak zdecydowałaś. :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niezmiernie mi miło, że Ci się podoba :]
      Kocham pisać i zamierzam to robić w wolnych chwilach, których niestety akutalnie nie ma zbyt wiele.
      Pozdrawiam xx

      Usuń