niedziela, 2 czerwca 2013

2


Pustym wzrokiem wpatrywałam się w widok zza niezbyt czystej szyby. Pogrążona w myślach nawet nie zauważyłam, że jakaś nieznana mi dziewczyna zajęła wolne miejsce obok mnie. Pewnie dalej znajdowałabym się w wymarzonym świecie, gdyby nie jej całkiem nieświadome otarcie się o moją rękę, czego skutkiem było moje znaczne wzdrygnięcie i nabicie sobie niezłego guza na głowie. Syknęłam z bólu rozmasowując obolałe miejsce. „Ale to i tak nic w porównaniu do tego, co czułam wczoraj”  pomyślałam. „Teraz też boli, ale mniej…”
Czułam narastający niepokój. Czyżby powodem było zbliżanie się do miejsca nazwanego przeze mnie Piekłem? Między innymi tak. Próbując opanować lęk i wzrastającą nieufność względem nieznajomej, obserwowałam liczne zniszczone, stare i zaniedbane budynki, obok których kręciło się pełno nieciekawych typków oraz wiele bezdomnych ludzi żebrzących o pieniądze lub jedzenie.
Kolejny przystanek. Miejsce obok mnie jest znowu wolne. Kilka osób wsiadło do starego i strasznie zniszczonego autobusu. Nerwowo rozejrzałam się po wnętrzu. „Żadnego innego wolnego siedzenia oprócz tego” panikowałam, patrząc z obrzydzeniem na czarny, brudny fotel stykający się z moim. Widząc podążającego mężczyznę wbijającego we mnie swoje spojrzenie, zaczęły pocić mi się ręce. Denerwowałam się i to bardzo. Nie ma odwrotu. „Spokojnie” wmawiałam sobie mając głęboką nadzieję, że chociaż odrobinę zadziała. Jednak za dobrze się znałam, aby uwierzyć w takie rozwiązanie. Teraz zdecydowanie potrzebowałam teleportacji.
W mojej głowie kłębiły się różne myśli, począwszy od zignorowania uczuć, aż po możliwą drogę ucieczki. Gdy facet się przysiadł, po moim ciele przeszedł ciąg nieprzyjemnych dreszczy. Na marne poszły starania opanowania drżących rąk i uspokojenia nerwowego oddechu. Całą sobą starałam się nie zwracać zbytniej uwagi na otoczenie, tylko skupić się na obrazie poza pojazdem.
„Niby jadę tą samą drogą co rano, ale jest jakoś inaczej”  zauważyłam. Słońce ogrzewa moją jasną, bladą i zimną twarz sprawiając, że odrobinę jest lepiej. Ten stan nie trwał długo, gdyż ręka mężczyzny spoczęła na moim kolanie. Szybko odwróciłam głowę, gwałtownie się odsuwając jak najdalej obcego i strzepując jego dłoń. Moje przerażone tęczówki spotkały się z jego rozbawionymi. Czułam się bezradna. Łzy samoistnie zaczęły spływać po moim policzkach. Facet chyba miał zamiar je zetrzeć unosząc jedną rękę i kierując w moją stronę, jednak skutecznie mu to uniemożliwiłam, odwracając głowę.
 „Czego on do cholery ode mnie chce?” Ta myśl krążyła mi po głowie, podczas gdy on dalej wbijał swoje spojrzenie w moje plecy. „Jestem pechowa… Wczoraj… Czemu ja? Nie dam rady… Dłużej tego nie zniosę.” Prowadziłam ze sobą wewnętrzny monolog z nadzieją pojawienia się choć odrobiny odwagi. Sama przyszła, gdy mężczyzna przejechał swoją spoconą dłonią po moich rozpuszczonych, długich włosach. Praktycznie od razu odkleiłam się od szyby. W jednym momencie bezradność została zastąpiona olbrzymią złością na wszystkich osobników płci przeciwnej. Przeźroczysta i słona ciecz nadal moczyła moją twarz, tyle tylko, że już nie byłam dziewczyną, której można zrobić wszystko i nie ponieś żadnych konsekwencji, bo o na nic nie powie.
- Możesz. Przestać. Mnie. Dotykać ?! – wykrzyczałam suchym głosem na tyle głośno, aby usłyszał nie tylko adresat wiadomości, ale też i inni ludzie, którzy natychmiastowo odwrócili głowy w naszą stronę patrząc zaciekawieni na obrót spraw. Nie zważając na nic, wstałam i wymierzając mężczyźnie siarczyste uderzenie w twarz, wyszłam z autobusu, który właśnie się zatrzymał.
Rozejrzałam się dookoła. Całe szczęcie niedaleko jest ośrodek – pomyślałam z ulgą i ruszyłam w jego stronę. Cała odwaga zniknęła tak szybko jak się pojawiła, gdy po drodze mijałam wielu nieznanych mi ludzi, a zwłaszcza płci męskiej. Nie rozumiałam reakcji mojego ciała, które znowu postanowiło pomoczyć moje policzki przeźroczystą cieczą.
Szłam szybkim krokiem, nie odwracając się ani razu za siebie. Chcąc uniknąć kontaktu wzrokowego z obcymi, moja głowa zwrócona była ku podłożu. W tym momencie wydawało mi się, że nie powinnam na nikogo patrzeć, bo mógłby to odebrać odwrotnie do moich myśli. Po prostu bałam się. 
Moje nerwowe ruchy mówiły same za siebie, dlatego nie mogłam przemknąć niezauważalnie. Ludzie szeptali do siebie bardzo wiele rzeczy na mój temat, które chcąc czy nie, słyszałam. Wyłapałam z rozmowy dwójki znajomych, którzy dosłownie kilka sekund temu mnie mijali, że wyglądam jak narkomanka, która jest na głodzie. Odruchowo zlustrowałam siebie wzrokiem. Trzęsące ręce, drżąca warga, opuchnięta twarz, po której nadal spływają łzy, gęsia skórka widoczna na odkrytych fragmentach ciała… Skrzywiłam się na samą myśl o zimnie, które ogarnęło moją kruchą sylwetkę. Jak na złość natężający się wiatr nie wystarczył i chwilę potem lunął deszcz, sprawiając, że nie można było odróżnić, czy to deszcz, czy łzy, oraz tego czy drżę ze strachu, czy zimna wody, która przesiąknęła wszystkie rzeczy jakie miałam na sobie.
W pośpiechu i narastającym niepokoju, widząc, że jeszcze kilka kroków, dosłownie przecznicę stąd jest dom, wpadłam na jakiegoś starszego pana.
- Panienko, mógłbym w czymś pomóc? – zapytał, przyjaźnie się uśmiechając. Nie odpowiedziałam. Pokręciłam pospiesznie głową i pobiegłam przed siebie.
- Na pewno? – usłyszałam, oddalając się już na kilka metrów. Skinęłam. „Nie ufam Ci. Nie znam Cię. Skąd mam mieć pewność, że nie będziesz ode mnie czegoś chciał?” tłumaczyłam sobie.
Zadyszana przekroczyłam próg ciężkich, dębowych drzwi i odetchnęłam z ulgą widząc znajome pomieszczenie. „Głupia, przecież to właśnie od tego się to wszystko zaczęło…”  skarciłam się w myślach. Już chciałam iść do „swojego” pokoju, kiedy podeszła do mnie jedna z opiekunek.
- Co się stało? Czemu dyrekcja szkoły dzwoniła z prośbą o zwolnienie ciebie ze szkoły? Możesz mi to wszystko wytłumaczyć? – milczałam, nie potrafiłam się odezwać. Nie miałam żadnego wytłuczenia. – Odezwiesz się? Co się z tobą dzieje, Rosalie… - zmieniła ton głosu na przepełniony troską i czymś, czego nie mogłam odgadnąć. Podniosłam na nią swoje zapłakane i zaczerwienione oczy sprawiając, że jeszcze bardziej zrobiło mi się głupio.
- J-Ja nie chciałam… Oni… To znaczy pani na lekcji, kazała mi iść powiadomić… Źle się czuję, mogę już iść do pokoju? – zapytałam błagalnie.
- Dobrze, idź – cicho westchnęła i wróciła do poprzedniego zajęcia, a ja powoli wspinałam się po schodach na górę z myślą: „ale tutaj cicho, jak nikogo nie ma…”
Siedziałam w zupełnej ciszy w pokoju, pisząc kolejne słowa w pamiętniku i  wypłakując oczy. Nie mogłam pojąć czemu to zdarzyło się akurat mnie. Nadal czułam silny ból, który o wszystkim przypominał i nie pozwalał zapomnieć.  Najbardziej bolało to, iż sprawcą była osoba, której w pełni ufałam.
Postanowiłam zakończyć dotychczasowe zajęcie i po prostu się wyciszyć wewnętrznie, bowiem do moich uszu nie dochodziły żadne inne odgłosy oprócz wydawanych przez samą siebie.
Zaczęłam dumać nad zupełnie innym życiem. Z dala od tych zdarzeń, ludzi, miejsc. „Ciekawe, jak jest po drugiej stronie…

- Cześć! – głos Carmen wypełnił całe pomieszczenie, wyrywając mnie z zamyśleń. Dziewczyna bez zbędnych ceregieli podeszła do mnie i mocno mnie przytulając powiedziała – niech zgadnę, siedzisz tutaj odkąd przedwcześnie wróciłaś ze szkoły, nie mylę się?
- Nie… A skąd ty wiesz, że wcześniej… - urwałam widząc jej spojrzenie, które bardzo dobrze znałam. – Po co pytam. Przecież i tak mi nie powiesz…  - powiedziałam szeptem bardziej do siebie, niż do niej.
- Jak ty mnie dobrze znasz – uśmiechnęła się lekko. – Mam coś dla ciebie.
- Z chęcią to przyjmę, ale mogłabyś się dokleić ode mnie? Boli… - momentalnie oderwała swoje ciało od mojego, uśmiechając się przepraszająco. Po chwili trzymałam w ręku talerz z kanapkami i zmuszona byłam je wszystkie pochłonąć, ponieważ zaprzeczenia braku głodu nie działały.
- Bym zapomniała! – niemalże wykrzyczała mi to do ucha. Odwróciłam głowę w jej stronę gryząc ostatni kęs kanapki. Na jej twarzy gościł szeroki uśmiech. „Jestem tu bezpieczna – pomyślałam.”
- Powiesz? – byłam strasznie ciekawa co to za wiadomość. Miałam ochotę skarcić ją za to długie oczekiwanie.
- Nie musisz tu siedzieć po szkole. – „To co będę robić? Nie można wychodzić poza ośrodek przecież…”  - Będziesz wolontariuszką – wypowiedziała te słowa tak wyraźnie, że w grę nie wchodziły przejęzyczenia.
- C-Co? – zapytałam zdziwiona. – Gdzie? Jak? Czemu? Kiedy? – zasypywałam ją pytaniami  wyczekując każdej odpowiedzi.
- W szpitalu. Po szkole. Bo chcesz iść na medycynę i chciałam ci pomóc – Odetchnęłam z ulgą słysząc ostanie zdanie. – Ale nie tylko. Widzę co się dzieje.   Wiem, a raczej domyślam się, co się wczoraj stało. Ale nie martw się, nie powiem nikomu. – dodała, gdy zobaczyła wyraz mojej twarz.
- Dziękuję – wydukałam przez płacz przytulając dziewczynę. – Bardzo Ci dziękuję.


•••


- Przez ciebie będę miał przerąbane – powiedział z rezygnacją Harry, który opatrywał mi właśnie ranę na prawym przedramieniu.
- Nie przesadzaj – przewróciłem oczami - Ała! – krzyknąłem, gdy chłopak wylał trochę za dużo wody utlenionej i ścierając jej nadmiar za mocno przetarł zranienie – Oszalałeś?! Uważaj trochę, dobra? – zbulwersowałem się, bowiem przez jego zagapienie bolało jeszcze bardziej niż dotychczas.
- Jestem rozkojarzony  - stwierdził, wyrzucając zakrwawione gazy do śmietnika oraz sprzątając plastry i bandaże ze stolika, chowając je do szafki.
- Dobrze, że mi mówisz, bo bym nie zgadł –  stanął twardo przede mną. Nasze twarze wyrażały tylko i wyłącznie złość.
- Pogadajmy – Harry, nie czekając na moją reakcję, wyszedł z pomieszczenia. Oczywiście, od razu zrobiłem to samo prawie za nim biegnąc. Miałem ochotę rzucić w tym momencie: Przecież cały czas rozmawiamy, debilu. Ale się powstrzymałem. Oby dwoje byliśmy nieźle zirytowani. U mnie to norma w ostatnim czasie, ale Styles nigdy taki nie był. Zawsze miły i spokojny, bez granic zakochany i troszczący się o swoich przyjaciół. Nie poznawałem go. Gdy chciałem usiąść posłusznie na miejscu obok przyjaciela, zatrzymałem się i doszedłem do wniosku, że zachowuję się idiotycznie, całkiem nie w swoim stylu. Dumałem co jest tego powodem do czasu, gdy chłopak wyrwał mnie z owego stanu głośno chrząkając.
- Mógłbyś nie robić z siebie debila i usiąść się obok oraz szczerze pogadać? A naprawdę jest o czym – opadłem zrezygnowany na kanapę i utrzymywałem stały kontakt wzrokowy z przyjacielem, który już trochę ochłonął, zupełnie jak ja. Zastąpiłem wściekły wyraz twarzy na lekki, obojętny uśmieszek. Teraz kompletnie wyluzowany czekałem na tą, jakże ważną rozmowę.
- Co jak co, ale teraz możesz już mówić. No chyba, że zapomniałeś języka w gębie – sarknąłem bardziej się uśmiechając.
- Wiesz jak zdenerwować człowieka. Ale nie martw się, nie dam ci się ponownie wyprowadzić z równowagi – spojrzał na mnie z wyższością i odwzajemnił uśmiech, który momentalnie zniknął z mojej twarzy.  – Więc tak. Może zacznę od początku pomijając to, że gdyby nie ja, już by cię nie było na tym świecie…
- Będziesz mi to wypominał do końca życia?! – wtrąciłem, uważnie obserwując jego reakcję.
- Nie przerywaj mi! – krzyknął, próbując opanować emocje. – Czasami zachowujesz się jak rozwydrzone dziecko. Myślisz, że jesteś taki odważny i silny. Ja wiem, że to tylko maska. Już dawno to odkryłem. Chcę ci pomóc.
- Ja nie potrzebuję twojej zasranej pomocy! Jeżeli naprawdę tak myślisz, to radzę zmienić myślenie. To nie jest żadna maska i nie wiem skąd ci to w ogóle do głowy przyszło – zirytowany wymieniałem z nim groźne spojrzenia na co chłopak, szukając właściwych słów, opuścił głowę i wpatrywał się w podłogę.
- Dobra. Ja wiem swoje i ty też. Możesz oszukiwać wszystkich innych, ale nie mnie – już otworzyłem usta, aby coś powiedzieć, ale powstrzymał mnie ciągnąc dalej. – Musisz wiedzieć, że to co zrobiłeś było bardzo nieodpowiedzialne. Ale nie o tym chciałem rozmawiać. Chodzi mi o ustalenie wspólnej wersji wydarzeń – podniósł wzrok zatrzymując go na mnie i czekając niecierpliwie na odpowiedz.
- A niby czemu mielibyśmy się tłumaczyć? – zapytałem zdezorientowany. – Przecież wczoraj, jak i dzisiaj, mamy wolne. Paul powiedział, że przez ten czas da nam spokój, a zwłaszcza Louisowi i nie będzie załatwiał żadnych fotoreporterów.
- Yhm… Zapomniałem ci o czymś powiedzieć – zaciekawiony, uniosłem jedną brew. Po kilku głośnych stuknięciach zegara: ”No wysłowisz się wreszcie?” Jednak nie odważyłem się tego wypowiedzieć na głos. – Jak brałeś prysznic rozmawiałem z Lou i… Musiałem w końcu odebrać, bo dobijał się do mnie od rana i wyjaśnić mu czemu się tak nagle rozłączyłem oraz dlaczego mnie nie ma w domu. Na szczęście jakimś cudem udało mi się uniknąć odpowiedzi.
- No i w czym problem? – wiedziałem, że jest jakiś haczyk w tej wypowiedzi, chociaż miałem szczerą nadzieję, że się mylę.
- Wygadałem się, że jestem u ciebie – czuł się winny, widziałem to. Jeszcze tego mi brakowały, aby nasz Boo Bear mnie odwiedził i zobaczył w takim stanie. – To jeszcze nie wszystko. Powiedział, że przyjedzie z chłopakami za godzinę – nerwowo, równocześnie spojrzeliśmy na zegar. – Jednym słowem, będą tu za dziesięć minut. Przy odrobinie szczęścia za dwadzieścia. O tej porze będą korki…
- Marne pocieszenie – westchnąłem próbując przezwyciężyć silny ból głowy i włączyć myślenie, co nie było proste, albowiem tabletka, którą zażyłem, nadal nie pomagała.
Bez słowa wstałem i podszedłszy do komody, wyciągnąłem z górnej szuflady jedną, przeźroczystą torebeczkę z białym proszkiem w środku. „Prawie o was zapomniałem” – pomyślałem i podchodząc do szklanego stołu w jadalni, wysypałem jego zawartość . Harry nadal zajmował miejsce na kanapie w salonie i w osłupieniu obserwował moje czyny. „Uwielbiam ten dźwięk „– przeszło mi przez myśl, gdy zacząłem układać proszek, formując go kartką sztywnego papieru  w równe, proste linie. Po pierwszym zaciągnięciu się, głęboko odetchnąłem czując niewyobrażalną ulgę i niesamowite uczucie wolności. Tego chciałem.
Już  lekko naćpany zacząłem wołać przyjaciela. Na początku odmawiał, zapierając się, jednak gdy zacząłem gadkę o przyjaźni i przypomniałem mu o rozmowie, która zbliża się wielkimi krokami, tworząc różne scenariusze potoczenia się jej, aż po zerwanie z jego ukochanym, odpuścił i podszedł do jednej z kresek, których zostało jeszcze kilka.
- No dalej! Nie bój się, nic ci nie będzie. Odprężysz się i wyluzujesz. Dzięki temu ta rozmowa nie będzie taka straszna i trudna. Mówię ci – zachęcałem go z szerokim uśmiechem na twarzy.
- Ale Lou… - wahał się, ale zobaczywszy, że wciągam kolejną dawkę , zrobił to samo, biorąc kilka pod rząd.
- Pierwsze, zawsze jest najgorsze. – pocieszyłem Harrego, gdy ten zaczął się krztusić i z trudem łapać powietrze. – Jeszcze będziesz chciał więcej, zobaczysz. A teraz wypadałoby ustalić tą wersję, bo… - zapatrzył się na okrągły, kolorowy zegar na ścianie. – Jakie te cyferki są śmieszne.
- Rzeczywiście, takie jakieś koślawe – zaczęliśmy się śmiać, siadając ponownie w salonie.
- Ej, a widzisz te czerwone świnie na korytarzu? Jakie grube! – zapytałem przyjaciela, siadając bliżej i przypatrując mu się uważniej.
- Dobra. Zachowujmy się w miarę normalnie. Oni zaraz przyjdą tutaj – głośno się zaśmiawszy nachyliliśmy się mówiąc szeptem, jakby to był największy i najbardziej tajny spisek wszech czasów.
- Więc proponuję, aby powiedzieć, że byliśmy za miastem na ognisku ze znajomymi – wydukałem chichocząc pod nosem.
- Porąbało cię? – spojrzał na mnie i razem wybuchneliśmy niekontrolowanym śmiechem. – Przecież oni nie są aż tacy głupi. Wiedzieliby o naszych planach – mówiąc to przekręcił głowę i przyłożył do niej palce, sugerując tym samym, że myśli. Wyglądało to przekomicznie i próbując się opanować odwróciłem głowę patrząc na dwie, czerwone świnie, które teraz znajdowały się za kanapą.
- Ej! Świnki, gdzie idziecie? – zbulwersowałem się wykrzywiając twarz w dziwny grymas. – Chcą skorzystać z toalety – zwróciłem się do Harrego, który podążał za moim wzrokiem. – Wychowałem je – powiedziałem z wyższością. Chłopak chciał już coś powiedzieć, ale w ostatnim momencie się powstrzymał, bo do naszych uszu dobiegł dźwięk dzwonka, oznajmiający przybycie gości. Zamarliśmy w bez ruchu.
- Idź otwórz – wyszeptał Styles patrząc się na mnie błagalnie.
- Chyba ty – parsknąłem, bardziej rozwalając się na kanapie.
- Stary, to twoje mieszkanie – znowu zaczęliśmy się śmiać. Chłopacy za drzwiami już nieźle się zdenerwowali, bo zaczęli nie tylko dzwonić do drzwi, ale i pukać oraz dobijać się na nasze komórki.
- Jak już to apartament – zaakcentowałem ostatnie słowo z dumą.
- Wiemy, że tam jesteście – słowa wypowiedziane przez Nialla sprowadziły nas na ziemię. – Słyszymy jak się śmiejecie i poza tym wasze komórki nadal sygnalizują, że do was dzwonimy – spojrzałem z rezygnacją na przyjaciela i podniosłem się niemalże biegnąc do drzwi, bo nagle miałem bardzo dużo energii. Otworzyłem je powoli zauważając, że Harry idzie w moje ślady, także do nich podchodząc.
- No siema! – wydarłem się, gdy przyjaciele wchodzili w głąb pomieszczenia. – Co was tu sprowadza o tej porze?
- Nie krzycz, nie jesteśmy głusi – wypowiedział spokojnie, opanowany Liam. – To raczej wy powiedzcie nam co to miało być!? – uniósł się.
Spoczęliśmy w salonie. Niefortunnie się usiadłem, bo Styles przyszedł ostatni, po wizycie w łazience i zajął wolne miejsce obok mnie. Niefortunnie, bo tylko my siedzieliśmy po tej stronie stolika. Reszta siedząca naprzeciwko nas patrzyła wyczekująco.
- Czuję się jak młody Bóg, – zacząłem – ale muszę was na chwilę przeprosić, bo – zaciąłem się – muszę iść się odlać –dokończyłem ciszej.  Kolejny napad głupawki odwiedził mnie i Harrego. Jednak nikomu więcej nie było do śmiechu.
- Ale wy jesteście sztywni – usłyszałem jeszcze stwierdzenie chłopaka zanim zniknąłem za drzwiami.
Wróciwszy, aż się zatrzymałem widząc co tu się dzieje. „Aż tak długo mnie nie było?” – pomyślałem. Niall buszował w kuchni, co nie było dla mnie nowością,  Liam stał na balkonie rozmawiając z kimś przez telefon, a Harry przysiadł się bardzo blisko Louisa. Obserwowałem wszystkich z otwartą buzią. „Na razie jeszcze nikt mnie nie zauważył” – ucieszyłem się opierając o futrynę drzwi. Lou zdziwiony patrzył się z szeroko otwartymi oczami na poczynania Harrego, który niemalże usiadł mu na kolanach i bawił się jego palcami u rąk. Po chwili Styles nachylił się nad chłopakiem i zadziornie wpił się w jego usta. Tomlinson zaskoczony odepchnął chłopaka.
- Naćpałeś się – skwitował z goryczą podnoisząc swój groźny wzrok na moją postać.


sobota, 18 maja 2013

1


Trzęsąc się, wbiegłam do „mojego” obskurnego, obdrapanego i „niby” pomarańczowego pokoju, zakłócając kojącą ciszę nadmiernie przyspieszonym oddechem. Zatrzasnąwszy drzwi, wdrapałam się na stare, jednoosobowe łóżko i usadawiając się jak najbliżej ściany, podciągnęłam nogi , które natychmiast oplotłam dłońmi, pod brodę tak wysoko, jak to było tylko możliwe. Dygotałam tak mocno, że sporadycznie mocniej dotykałam bardzo zimnej ściany, lecz nie mogłam powstrzymać żadnego z niekontrolowanych odruchów.  Dopiero, gdy tylko na milimetr oddaliłam czaszkę, aby choć troszeczkę rozprostować bolący już kark, uświadomiłam sobie, iż przez cały ten czas łzy samoistnie spływały po moich rozżarzonych policzkach, by później wsiąknąć w materiał wymiętej bluzki i wytartych dżinsów, które w tym momencie były w opłakanym stanie.
Moje rozpaczanie przerwał dźwięk idącej w moim kierunku współlokatorki, który spowodował jeszcze szybsze bicie mojego rozdartego serca i wstrzymanie życiodajnego oddechu. Nie chciałam, aby ktoś, nie ważne kto, się do mnie zbliżał. Nikt. Nie teraz, nie po tym... Po prostu niech wszyscy mnie już zostawią, tak bardzo się boję. Moje drżenie ciała się nasiliło, gdy Carmen usiadła bardzo blisko mnie. Stanowczo za blisko… Ciche łkanie przerodziło się w głośny szloch, gdy dziewczyna lekko mnie przytulając, musnęła ustami włosy, które opadały luźno na moje wątłe ramiona. 
- Proszę, zostaw mnie samą, nie dotykaj… Proszę… - wyszeptałam drżącym  głosem, z całej siły pragnąc, aby spełniła moją prośbę równocześnie odsuwając się. Koleżanka jednak postanowiła pomóc mi w inny sposób, który nie był mi zbytnio na rękę. Otóż jeszcze bardziej zmniejszyła przestrzeń między nami, mocniej przyciskając swoje ciało do mojej kruchej osoby.
- Ciiiicho… Wszystko się ułoży, spokojnie… - jej cichutkie słowa,  które teraz były mi potrzebne ze strojoną siłą działały, jak gorąca herbata dla spragnionego i zmarzniętego bezdomnego. W jej ramionach czułam, że chociaż teraz jestem bezpieczna. – Nikt cię nie skrzywdzi, spokojnie. Musisz się tylko uspokoić.. Kochanie, proszę cię oddychaj… - przemawiała niczym do małego dziecka, którego w tym momencie przypominałam. – Tak, bardzo dobrze... A teraz spróbuj nie nabierać go tak łapczywie i trochę się uspokój... Pójdziemy do łazienki i się umyjemy, dobrze? – poczułam, że się podnosi rozluźniając uścisk i podnosząc moją głowę w jej stronę, jakby chciała wyczytać z niej odpowiedź na pytanie wcześniej zadane. – Musisz mi pomóc, sama sobie nie poradzę, proszę cię... Rosalie, chociaż spróbuj się odrobinę podnieść – rzekła nadal cicho, jednocześnie chwytając mnie za trzęsącą się dłoń. Podniosłam się z jej drobną, a raczej wielką pomocą, ponieważ sama nie byłam w stanie nawet zrobić małego kroku.
- Carmen… Ja… Dziękuję… - wystękałam w połowie drogi. Siedemnastolatka spojrzała na mnie błękitnymi oczami przepełnionymi tylko i wyłącznie troską. Nie wytrzymałam i ponownie się rozpłakałam. Dziewczyna mocniej objęła mnie ramionami i zaprowadziła do toalety, znajdującej się na końcu korytarza, na tym samym piętrze.
- Zostać z tobą? – wyszeptała sadzając mnie na sedesie. Pokiwałam jedynie głową na znak protestu i po wyjściu współlokatorki, usadowiłam się na podłodze siadając po turecku. Od razu pożałowałam tej decyzji, ponieważ dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że czuję niesamowicie silny ból na całym ciele. Nie byłam w stanie stwierdzić, czy to jedynie obrażenia na powłoce skórnej, czy też poważniejsze –wewnętrzne.  W tej chwili wystarczyła mi tylko pełna świadomość przyczyny tego nieciekawego stanu. To i tak było za dużo. Wykorzystując całą siłę podniosłam się i stanęłam naprzeciw lustra. Na widok własnego odbicia, łzy wydobywały mi się z oczu strumieniami. Ja jednak nic sobie nie robiąc ze słabej widoczności i rozmazanego obrazu przed oczyma, zaczęłam zdejmować z siebie poszarpane ubrania. „Co jak co, ale te rzeczy są już do wyrzucenia” pomyślałam. Wchodząc do kabiny prysznicowej, za wszelką cenę starałam się unikać widoku mojego ciała. Po chwili letnia woda spływała po nadal trzęsącej się skórze. Kiedyś przyjemne doznanie przerodziło się w istne katorgi. Mycie się z zamkniętymi oczami było głupim pomysłem.
- Dasz radę. Poradzisz sobie – powtarzałam co chwila, jak mantrę, przekonując samą siebie. Powoli z wieloma obawami odważyłam się je otworzyć. To co zobaczyłam jeszcze bardziej mnie przeraziło. Woda spływająca miała czerwony kolor, a ja czułam tak silne pieczenie, że nie byłam w stanie myśleć o czymś innym niż nieprzyjemnym uczuciu. Głośny szloch wydobywający się z moich ust, zakłócał głosy wychodzące z korytarza. Moje szybkie i gwałtowne ruchy mające na celu zmycie tego okropnego „brudu”, który był dosłownie wszędzie, doprowadziły do nasilenia się i tak już nieznośnego bólu. Zdesperowana wyszorowałam się i zakręcając kurek, opuściłam kabinę. Biały ręcznik po wytarciu przypominał jakiś bliżej nieokreślony kolor. Schowałam go jak najgłębiej w koszu do brudów i założywszy piżamę wyszłam z pomieszczenia, przed którym czekała na mnie Carmen. Na moje szczęście nasz pokój znajduje się parę metrów od łazienki i nie musiałam się obawiać, że zobaczę kogoś, kogo bym nie chciała. Po przekroczeniu progu drzwi położyłam się do łóżka, dokładnie opatulając kołdrą i próbując uspokoić stanowczo za szybkie bicie serca i zatamować przeźroczystą ciecz, która z każdą kolejną sekundą coraz bardziej moczyła miękką, zieloną poduszkę.
- Rose, wszystko w porządku? – powiedziała koleżanka podchodząc bliżej, aby nachylić się nade mną i zlustrować wzrokiem. Jej chłodna ręka spoczęła na moim ramieniu skutecznie blokując mi dalsze „chowanie się” w materiale pościeli. – Dobrze, jeżeli nie chcesz rozmawiać, rozumiem. Ale pamiętaj, że możesz na mnie liczyć i... No zawsze ze mną pogadać. – nie uzyskując z mojej strony żadnej odpowiedzi, z głośnym westchnięciem położyła się do swojego łóżka, a ja próbowałam wypędzić ze swojej głowy obrazy z dzisiejszego dnia.
Całą noc nie spałam. Nie mogłam. Gdy tylko lekko przymknęłam oczy mój mózg momentalnie przywoływał sceny,  które na nowo rozdzierały moje serce i wywoływały okropny ból psychiczny. Starałam się zachowywać jak najciszej, aby za wszelką cenę nie obudzić Carmen, która smacznie spała. Do moich uszu dobiegały różne dźwięki, lecz na żadnym nie skupiałam większej uwagi. Najgorsze były te, które przypominały mi o zdarzeniu. Wyraźnie słyszałam każdy odgłos, potrafiłam rozróżnić  barwę głosu i przypasować ją do danej osoby. Próbując je zagłuszyć śpiewałam po cichu parę piosenek, mówiłam jakieś niezrozumiałe rzeczy byle by tylko nie słyszeć, albo chociaż próbować nie skupiać na nich uwagi. Nie było to łatwe, ze względu na wizje pojawiające się nieustannie przed oczyma i wrażenie jakby to działo się tu i teraz. Moja psychika sama siebie powoli wykańczała. Gdy na chwilę udało mi się zasnąć od razu wybudzałam się z głośnym krzykiem, który intuicyjnie tłumiłam przyciśniętą poduszką.
Ranek, a ja nadal nie śpię. Pięknie. Dzisiaj do szkoły. Chyba pierwszy raz w życiu cieszę się, że do niej idę i będę z dala od tego przeklętego miejsca.
- Rose? Nie śpisz już? Czas wstawać – powiedziała niepewnie, a zarazem ciepło Carmen, która właśnie wróciła z nieznanego mi miejsca. Na te słowa wstałam i biorąc do ręki czerwony, wyciągnięty t-shirt oraz stare jeansy, zniknęłam z pomieszczenia niemal biegnąc do toalety, ponieważ pełny pęcherz coraz silniej dawał o sobie znać. Po powróceniu nikogo nie zastałam w pokoju. Gdzie ona ciągle tyle wychodzi? Przecież zawsze z rana dopakowywała potrzebne rzeczy do zajęć… myślałam stojąc w miejscu i tępo wpatrując się na mozaikę powieszoną nad jednym z łóżek. Dźwięk kroków, odgłos wydychanego powietrza i szelest ubrań wzbudził we mnie nie mały niepokój. Stałam jak wryta i miałam wrażenie, że ktoś przykleił moje stopy do podłogi, aczkolwiek reszta ciała też odmawiała współpracy. Uczucia, które w tej chwili mnie ogarniały skutecznie paraliżowały. Po policzkach zaczęły spływać łzy, na skórze pojawiła się „gęsia skórka”, a serce biło tak szybko, że obawiałam się, że zaraz wyskoczy mi z piersi i ucieknie jak najdalej stąd. Wstrzymałam oddech, gdy do moich uszu dobiegł charakterystyczny dźwięk towarzyszący naciśnięciu klamki. Po otworzeniu drzwi już telepałam się przez to, że strach dosłownie mną zawładnął nawet nie pozwalając zaspokoić mojej ciekawości i odwrócić głowę w stronę osoby, która weszła.
- Już wróc… - przerwała zatrzymując się w połowie kroku. – Co się stało? – podeszła bliżej. – Zimno ci? Czemu tak stoisz? – jej ręka spoczęła na moim prawym ramieniu. – Boisz się? Czego? Powiesz coś? – zasypywała mnie pytaniami, lecz żadne z jej słów nie docierało do mojego mózgu, ponieważ zajmowało go już dość sporo myśli i kolejne nie były mu potrzebne. – Hej! Jesteś tutaj? – serce powoli wracało do swojego naturalnego rytmu, oddech już prawie równy, nie trzęsę się, ale mózg nadal nie przetwarza informacji… - Dobra, chciałam z tobą pogadać, ale widzę że nic innego oprócz wymiany spojrzeń nie jesteś w stanie mi zaoferować. – chwyciła za torbę i wychodząc dodała – muszę jeszcze coś załatwić po szkole. Wrócę późno. Pa. – i tyle ją widziałam oraz słyszałam.
Spojrzałam na zegar. 7:06. Za cztery minuty śniadanie. Może dzisiaj go nie zjem? Tak, a potem dość, że będę śpiąca to jeszcze głodna. Do szkoły na 8:00,a posiłek zazwyczaj kończy się za dwadzieścia, więc może pójdę później i zaoferuję pomoc? Wtedy bym coś zjadła przy okazji tłumacząc, że zaspałam… Tak będzie najlepiej.
Usiadłam przy małym, zniszczonym biurku i wyjąwszy książkę do biologii, zatraciłam się w lekturze. Minuty biegły nieubłaganie szybko, a ja odprężona i w pełni zrelaksowana czytałam i przyswajałam z łatwością nową wiedzę.
- Rosalie! Czy ty masz dzisiaj zamiar łaskawie wybrać się do szkoły? Wszyscy już wyszli, a ty nadal nie zjadłaś śniadania! W tej chwili chcę cię widzieć na dole! – krzyk jednej z opiekunek mnie ocucił i po paru sekundach, zarzucając na siebie bluzę, stałam ze spuszczoną głową przed kobietą, tłumacząc się. – Nie jęcz mi tu już i trzymaj śniadanie – powiedziała podając mi mały pakunek.  – A teraz migiem do szkoły, bo się spóźnisz!
- Dobrze.. dziękuję – wydukałam i znikłam jej z oczu próbując przezwyciężyć swój lęk. Niesamowite, że jedno zdarzenie potrafi tak namieszać w życiu… dumałam.


•••


- To idziesz ze mną, czy nie? – zapytałem już nieźle zdenerwowany niezdecydowaniem przyjaciela. – Zastanawiasz się jak baba. Stary, szybka, męska decyzja.
- Bo ty myślisz, że to jest takie proste – powiedział zirytowany zakładając ręce za głowę. – Te twoje zasrane tak lub nie. To nie jest łatwe!
- Ja już cię kompletnie nie rozumiem. Bardzo ciężko jest powiedzieć tak lub nie, naprawdę – oparłem się o futrynę zakładając ręce na piersi i czekając na reakcję Harrego, który próbował poskładać wszystkie myśli w całość. Dosłownie bił się z myślami robiąc się coraz bardziej czerwony. Nie wiedziałem czy to skutek zmieszania, czy złości, ale bardzo rozśmieszył mnie ten widok. Próbowałem się opanować i nie wybuchnąć śmiechem, ale po dłuższej chwili stwierdziłem, że jest to niemożliwe, bo Styles zaczął chodzić wokół pokoju i pukać rękami w głowę.
- No i z czego tak rżysz? – wysyczał stając przede mną – Zayn, musisz z tym skończyć! Ja nie idę, – westchnąłem – ale ty też nie idziesz.
- Zabronisz mi? – zaśmiałem się, a chłopak skarcił mnie wzrokiem – Uważaj, bo się przestraszę. Nie chcesz iść to nie, mówi się trudno  – oddaliłem się, podążając w kierunku drzwi. – Ale zapamiętaj jedno. Nigdy niczego mi nie zabronisz. Nigdy! Rozumiesz? – opuściłem apartament z głośnym trzaśnięciem i nie czekając na windę, zbiegłem po schodach na dół. Nikt nie ma prawa mi rozkazywać, nikt. Oprócz wybranych, oczywiście. Te myśli ciągle zaprzątały mi głowę. Wychodząc z budynku poczułem jak jest zimno i pożałowałem, że wyszedłem nie zabierając ze sobą kurtki. Idąc szybkim krokiem przed siebie zastanawiałem się czemu moje życie się tak potoczyło. Miałem ochotę kogoś uderzyć, rozładować swoje emocje. Skręciłem w nieznaną mi, ślepą uliczkę i zacząłem kopać we wszystkie śmietniki, które miałem na wyciągnięcie nogi. Już trochę wyżyty wróciłem na główną, bo ludzie dziwnie na mnie spoglądali. Parę metrów przede mną zauważyłem rozglądającego się Harrego.
- A ten tu, kurwa, co robi?! – powiedziałem do siebie zdezorientowany. Chłopak najwidoczniej usłyszał moje słowa , bo od razu spojrzał się w moim kierunku lekko się uśmiechając i ruszył w moim kierunku.
- Możesz tak na mnie nie patrzeć? Jakbym normalnie pół rodziny ci wymordował – ani trochę nie śmieszyło mnie jego stwierdzenie, które wypowiedział podchodząc na tyle blisko, abym go usłyszał. – Tu są twoje klucze – uniósł je i obdarzył mnie znaczącym wzrokiem – a tu kurtka – podał mi rzeczy z wyższością i chyba oczekiwał jakichś podziękowań, których oczywiście nie otrzymał.
- Wiesz co Styles, jest godzina – szukałem po kieszeniach kurtki, którą uprzednio założyłem, komórki, lecz tam jej nie było. Rozczarowany przeniosłem wzrok na przyjaciela. – Nie zabrałeś mojego telefonu? No stary…
- Mam go. – odwrócił się i zaczął iść przed siebie. Szybko dorównałem mu kroku, za bardzo nie wiedząc o co chodzi.
- To czemu mi go nie dasz? – spojrzał w prawą stronę zapewne unikając spotkania z moimi wściekłymi i niedowierzającymi tęczówkami. – Stary, co z tobą? Oddaj mi go! – teraz obserwował swoje jakże ciekawe buty. – Nie ma już do ciebie siły. Zachowujesz się jak małe dziecko. Powiedz mi która jest godzina chociaż, bo jestem umówiony.
- I o to właśnie chodzi! Nie możesz popełnić takiego błędu, który może cię kosztować nawet życie! – krzyczał, patrząc na mnie ze łzami w oczach i nerwowo kręcąc głową. Nawet trochę zrobiło mi się go żal, ale nie trwało to długo.
- Idź się lecz – wyśmiałem go. – Nic mi się nie stanie. To są tylko plotki, a ty w nie wierzysz jak jakiś nienormalny i bierzesz wszystko na serio. Weź się trochę zastanów zanim coś powiesz, ok? A teraz jeszcze grzecznie cię proszę, oddaj mi moją własność, albo nie ręczę za siebie. – wycedziłem już mniej przyjemnie. Reakcja chłopaka była taka, jakiej oczekiwałem, bo prawie od razu podał mi komórkę.
Szliśmy w ciszy unikając swojego wzroku. Harremu było głupio się odezwać, a ja zwyczajnie nie chciałem go widzieć na oczy, ani nie miałem najmniejszego zamiaru prowadzić z nim  jakiejkolwiek konwersacji, która na pewno sprowadzona byłaby do jednego tematu.
Po około 30 minutach drogi, byliśmy już bardzo blisko granicy. Martwiłem się co zrobić z przyjacielem, bo za nic nie chciałem, żeby poszedł tam ze mną. Problem sam się rozwiązał wraz z pierwszymi dźwiękami piosenki zwiastującej próbę skontaktowania się z chłopakiem. Bez chwili wahania wydobył przedmiot z prawej kieszeni swoich obcisłych jeansów i wzdychając na widok osoby dzwoniącej, przyłożył go do ucha odchodząc kilka kroków dalej.
No to idę – pomyślałem i przekroczyłem wyraźnie zaznaczoną linię. Zerknąłem po raz setny dzisiejszego dnia na wyświetlacz komórki. Jestem już spóźniony – skwitowałem w myślach.
Wędrowałem po tych ciemnych uliczkach pełnych ubóstwa i nędzy , i zastanawiałem się czy dobrze idę. Wybrałem obrzeża, ponieważ niby najgorzej było na samym środku tej metropolii. Co jak co, ale aż tak ryzykować to nie będę. Życie mi jeszcze miłe. Nie wiem czemu, ale miałem takie wrażenie, że ta część Londynu jest jakaś taka ciemniejsza, czarniejsza, jakby tutaj w ogóle nie świeciło światło.
Nareszcie jestem na miejscu. Miejsce nie za ciekawe. Jakieś przestarzałe budynki poobdrapywane ze wszystkich możliwych stron. Widoczne są również ślady po pożarach oraz podejrzani ludzie, którzy lgną do jednego miejsca za małym, niskim, opustoszałym domkiem. To na pewno tam – pomyślałem i ruszyłem w tamtym kierunku. Zapytano mnie przy wejściu do jeszcze ciemniejszego pomieszczenia o cel wizyty. W sumie to nie byłem do końca pewny czy to na pewno to miejsce, ale po wypowiedzeniu jednego nazwiska wpuszczono mnie bez żadnego problemu. Szedłem za paroma ludźmi, którzy najwidoczniej także przyszli tutaj po towar. Światła były zgaszone, ale przez podświetlane ściany mogłem zobaczyć całe wnętrze. Kilka stolików, a przy nich równo ustawione krzesła, stół do gry w bilard, mały bar, nic szczególnego. Takich „klubów” To u nas dziesiątki na każdej ulicy. Moją uwagę przykuł bardzo dobrze zbudowany mężczyzna, który od pewnego czasu mnie obserwował. Podszedłem do niego.
- Chciałbym ku… - powiedziałem chyba trochę za głośno, bo facet od razu mi przerwał i pokazał miejsce obok siebie sugerując, aby spoczął.
- Wiem po co przyszedłeś – wyszeptał podając mi kilka przeźroczystych torebek z białym proszkiem . Spojrzałem na niego zdziwiony. – Będziesz chciał więcej, a chyba nie chcesz odwiedzać tej części miasta tak często, prawda? – na znak odpowiedzi skinąłem głową i podając mu kilka banknotów podniosłem się z fotela.
Droga powrotna była dokładnie taka sama jak ta, którą przebyłem wcześniej, tyle tylko, że teraz słońce na chama próbowało przebić się przez wszystkie budynki i chmury na nimi rozciągnięte. Szedłem luzackim krokiem w ogóle nie czując żadnego strachu, ani najmniejszej obawy. Lekki uśmiech pojawił się na mojej twarzy, gdy ujrzałem tą samą wyraźną granicę, oddzielającą te dwa różne światy. Dumny z siebie przyspieszyłem kroku. Nagle poczułem silny ból w okolicy przedramienia po lewej stronie i aż zakręciło mi się w głowie, gdy zostałem uderzony czymś twardym w głowę, aby potem oberwać kolanem w brzuch. Upadając poczułem metaliczny smak krwi i stłumione głosy dwóch napastników. Kopaniom gdzie popadnie nie było końca. Mało co kontaktowałem, ale nadal byłem przytomny. Ból stawał się coraz mocniejszy i nasilał się z każdym kolejnym uderzeniem. Starałem się o nim nie myśleć, ale było to chyba niewykonalne, bo poddałem się zaledwie po kilku sekundach. Przypomniałem sobie o Harrym. Dosłownie po kilku sekundach usłyszałem jego głos, krzyczący o pozostawienie mnie i dacie nam spokoju. Mężczyźni na chwilę przestali, aby iść w jego kierunku. Odważyłem się otworzyć obolałe i spuchnięte oczy i ujrzałem przy sobie Stylesa, który z małymi problemami mnie uniósł i zarzucił niczym worek ziemniaków na ramię. Jęknąłem z bólu, który odczułem jeszcze bardziej, albowiem przyjaciel zaczął biec. Sprawiało mu to niemałe trudności. Po przekroczeniu linii, ciężko opadł prawie zrzucając mnie z siebie na ziemię. Powstrzymał się w ostatnim momencie.
- Zabije cię Zayn, zabije. – wysyczał pomiędzy kolejnymi, głębokimi oddechami. – Ostrzegałem cię. Ale oczywiście ty nikogo nie słuchasz, bo po co! Przecież ty jesteś najmądrzejszy! – krzyczał mi wprost do ucha na co się skrzywiłem oddalając głowę na tyle, ile było to możliwe. – Spuścić cię tylko na parę sekund z oczu i już cię nie ma! Kurwa, wiesz jak się martwiłem? Ty w ogóle zdajesz sobie sprawę co się stało? Gdyby nie ja, zabiliby cię. – skończył nadal wściekły i kręcił z dezaprobatą głową.
- Generalnie nic się takiego nie stało. Jestem tylko trochę poobijany…  - obdarzyłem moje ciało spojrzeniem i aż mi mowę odebrało na widok tej wszechobecnej krwi i siniaków we wszystkich możliwych miejscach.
- Trochę? – zdziwił się. – Chyba sam nie wierzysz w to co mówisz…