poniedziałek, 16 czerwca 2014

5

   
   Wtorkowe lekcje przebiegły mi bez żadnych komplikacji, co dało mi trochę wytchnienia. Szybko opuściłam wraz z moją klasą szkołę, kierując się myślą, że w grupie raźniej i trudniej byłoby mnie wypatrzyć w takim tłumie ludzi. Pospiesznie ruszyłam w kierunku szpitala, modląc się w duchu, żeby banda debili dzisiaj ponownie nie urządziła sobie wycieczki krajoznawczej, usiłując za wszelką cenę dowiedzieć się, gdzie spędzam popołudnia. 
   Uśmiechnięta wkroczyłam na korytarz na ostatnim piętrze. Pierw zobaczyłam Hope, która niewiadomo dlaczego nie odwzajemniła gestu, tylko pokręciła smutno głową. Dorothy, siedząca przy biurku obrzuciła mnie sceptycznym spojrzeniem, a Alice z nieodgadnionym wyrazem twarzy popędziła do pierwszego lepszego pokoju, wyraźnie nie chcąc mieszać się w to, co się za chwilę stanie.
Podeszłam równym krokiem do lekarki, lekko wyprowadzona z równowagi ich zachowaniem. Wyleciało mi z głowy me wczorajsze postąpienie i przyszłam tutaj totalnie nie przygotowana na dalsze wydarzenia.
   - Dzień dobry – przywitałam się , lecz nie uzyskałam odpowiedzi. Zaczerwieniłam się. Wiedziałam, że nie czeka mnie nic dobrego.
   - Dziecko, czy ty naprawdę myślisz, że to zabawa? – jej ostry i stanowczy ton uderzył we mnie ze zdwojoną siłą. Czułam, jak jej spojrzenie wypala mi twarz, która przypomina kolorem buraka. Nie patrzyłam na nią, nie potrafiłam… stałam ze spuszczoną głową, doskonale już wiedząc o co chodzi i znając powód. – Twoja nieodpowiedzialność skreśla cię od razu z wykonywania tychże obowiązków. Widzę, że masz nawet problemy z przychodzeniem tutaj, a co dopiero z pomaganiem czy wspieraniem… Możesz już odejść. Nie będę zabierała ci więcej czasu.
   - Przepraszam… To nie tak… - próbowałam tłumaczyć się, lecz kobieta od razu mi przerwała. 
   - Rose, myliłam się co do ciebie. Myślałam, że naprawdę zależy ci na tym wolontariacie. Okazało się, że jednak nie. Mój błąd. A teraz proszę cię, już idź – Dorothy mówiła wciąż tym samym, monotonnym głosem, tym razem jednak wypranym z uczuć. Jej twarz mówiła coś innego, całkiem odwrotnego. Było jej żal. Wściekłość mieszała się ze smutkiem… Zawiodła się na mnie. Ale to dało mi nadzieję. Jeszcze nie wszystko stracone.
   - To całkiem nie tak! – uniosłam mimowolnie głos. – Przepraszam – wyszeptałam, na co lekarka pokręciła głową. – Wczoraj nie mogłam przyjść, bo… bo… - szukałam w głowie rozsądnego wytłumaczenia sytuacji. – Błagam, niech pani mnie stąd nie wyrzuca… Potrzebuję tutaj przychodzić – no i się rozpłakałam na dobre. Jaką wielką stratą byłaby nie możność robienia czegoś, na czym tak bardzo mi zależy… - Naprawdę mimo ogromnych chęci, wczoraj nie mogłam przyjść. Przepraszam. Obiecuję, że się to już nigdy więcej nie powtórzy. Niech da mi pani jeszcze jedną szansę. Obiecuję… Nie zawiodę pani – zapewniałam, co rusz ścierając nowe łzy z gorących policzków. 
   - Och, już dobrze… Nie płacz… Otrzymasz ode mnie jeszcze jedną szansę, ale naprawdę ostatnią. Więcej ich nie będzie. Tutaj nie ma miejsca na takie zachowania, zrozum. Ludzie, którzy umierają, potrzebują olbrzymiego wsparcia i bardzo łatwo przywiązują się do innych. Nie będziesz tym krzywdziła siebie, mnie czy pielęgniarki. Będziesz zadawała ból i tak już cierpiącym. Rozumiesz? – spytała, podchodząc do mnie i łapiąc mnie za ramię, gdyż nie miałam odwagi, by znów na nią spojrzeć. 
   - Rozumiem – przytaknęłam, nie mogąc wydusić z siebie już żadnego słowa więcej. 
   - A teraz już idź i staw się tutaj jutro. Pasuje o tej samej godzinie? – przytaknęłam, odwracając się na pięcie i ruszając w stronę wyjścia.
   - Dziękuję i do widzenia -  powiedziałam cicho, odwracając się jeszcze w jej kierunku. Kiwnęła głową w odpowiedzi.
   - Powodzenia… - szepnęła do mnie Alice, która właśnie wychodziła z ostatniej sali z miotłą. Gdybym wczoraj przyszła, ja trzymałabym tę miotłę w dłoni i zamiatała podłogę… Zapewne będę robić to jutro.
   Wróciłam wcześniej niż planowałam do domu dziecka, a więc zdążyłam na obiad. Na całe szczęście Fred uwziął się dzisiaj na TYCH chłopaków, także nie było  przy stole żadnych niepożądanych twarzy, przez co spokojnie się najadłam. Agatha powiedziała, że porządkują obszar za budynkiem, co upewniło mnie w przekonaniu, że dzisiaj już ich nie zobaczę, bo wrócą bardzo późno, kiedy ja już będę spała. Jak bardzo się myliłam.
   W chwili gdy wkładałam ostatni zeszyt do plecaka, ktoś gwałtownie szarpnął za klamkę, wkraczając na mój teren. Zlękłam się i pomimo obezwładniającego strachu, zaczęłam się cofać jak najdalej od chłopaków. Philip zaśmiał się złowieszczo, a reszta mu zawtórowała. Moje przerażenie sięgnęło szczytu, kiedy poczułam za plecami ścianę. Już nie było gdzie uciec. Zdusiłam, zbierające się w oczach łzy, zaciskając wargi w cienką linię. 
   - Złotko, nie uciekaj – oznajmił przesłodzonym tonem, na co miałam ochotę prychnąć. Powstrzymałam się jednak. Już dosyć mi konsekwencji. 
   - Powiedz nam, proszę, gdzie ty się tak wybierasz po tej szkole, co? – spytał Stanley, który wraz ze swoimi kumplami znalazł się tuż przede mną. 
Milczałam, a więc musiałam zostać ukarana. Stan czyniąc swoją powinność, spoliczkował mnie. Zagryzłam wargę, nadal patrząc się w jego oczy. Nie ruszyłam się nawet na milimetr.
   - Żądamy wyjaśnień – próbował największy jełop, jakiego świat widział – Dick. 
   - Jeśli tak chcesz z nami grać, dobrze – zanim skończył już jego brudne łapska dotknęły mojej ręki. – Zabawimy się – oświadczył Philip, a ja odrętwiałam. Nie. Nie. Nie znowu… Nim zdążyłam w jakikolwiek sposób zareagować, Carmen wparowała do pokoju, przerywając w pół zdania, gdy zobaczyła co się dzieje.
   - Wypierdalać mi stąd! – krzyknęła, podbiegając do mnie i ciągnąć ich za bluzy. – Nie słyszeliście?
Roztrzęsiona skuliłam się na łóżku, pozwalając łzom moczyć rozgrzane do czerwoności policzki. Carmen z hukiem zamykając za nimi drzwi, wciąż jeszcze zdenerwowana, uderzyła się nieszczęśliwie w piszczel. Zaklnęła, a zaraz potem znalazła się tuż przy mym boku.
   - Mam tego wszystkiego serdecznie dość! Ja już tak nie potrafię, Carmen… Nie mam siły… - rozpłakałam się niczym małe dziecko, wtulając się w bezpieczną pierś mej przyjaciółki. 
   - Ciiiii… - głaskała mnie po głowie. – Wszystko będzie dobrze… Jakoś się ułoży... Pomogę ci – zapewniła, a ja poczułam na głowie słoną ciecz wydobywającą się zapewne z jej oczu. Płakała wraz ze mną… Ostatnio bardzo się do siebie zbliżyłyśmy, nie da się ukryć.
   - Nie… Nie będzie dobrze… Już nie… 
   - Ale dlaczego, kochanie? Co się dzisiaj stało? – spytała troskliwie, coś już najwyraźniej podejrzewając. – I co się stało wczoraj… - dodała tak cicho, że ledwo co ją zrozumiałam.
   - Wczoraj… oni… - zalała mnie kolejna fala łez, kiedy przypomniałam sobie wydarzenia z wczorajszego dnia. Łączyły się z dzisiejszymi, wywołując niezwykle siły psychiczny ból. – Po szkole szłam do hospicjum… Oni szli za mną. Nie mogłam tam iść – wreszcie wydukałam. – Potem… Wróciłam późno… Za późno… Był Frederick… - szloch targnął mym ciałem, powodując zaciśniecie się mięśni i znów potworny ból wynikający z nadal to świeżych ran na ciele… 
   - Dobrze, spokojnie… - szepnęła, puszczając mnie i wstając. Chwyciła moją pidżamę i podchodząc do mnie, pomogła mi wstać i zaprowadzając do łazienki, powiedziała jeszcze – umyj się delikatnie na spokojnie, a jak skończysz, przyjdę po ciebie i położysz się spać. Jesteś zmęczona… - zamknęła drzwi, zostawiając mnie samą w czterech klaustrofobicznych ścianach starej łazienki.
   Rozebrałam się powoli, uważając na wszelkie uszkodzenia mej powłoki skórnej, jakie odniosłam ostatnimi czasy. Już ostatnio doszłam do wniosku, że głupstwem jest mycie się z zamkniętymi oczyma, gdyż przynosi się wówczas więcej szkód niż korzyści. 
   Wyszłam, a Carmen jak obiecała, tak stała już przy drzwiach. Poszłyśmy do pokoju a ja zdecydowanie bardziej spokojna posłusznie położyłam się do łóżka. Dziewczyna usidła na jego skraju, masując mnie przyjemnie po plecach. 
   - Fred – zaczęłam cicho, niepewna. – On nakrzyczał na mnie. Oskarżył, że się puszczam… Na prawo i lewo... – łzy moczyły materiał poszewki, ale nie zwracałam na to uwagi. Próbowałam skupić się na tych wydarzeniach, by ułatwić sobie mówienie o nich. – To zabolało, Car… Potem przyszła Agatha, a ten tchórz sobie poszedł, mówiąc że nie wie, dlaczego ja jestem w takim stanie i że dopiero weszłam do domu – wypowiedziałam na jednym wydechu, a potem poczułam jak przyjaciółka zaciska pięści z wściekłości. 
   Nigdy go nie lubiłyśmy. Nikt go nie lubił. Freddy był typem faceta-pedała i przepraszam tutaj za wyrażenie, ale po prostu inaczej się go określić nie da. Wszystkim w tym domu działał na nerwy i nie wiedzieć czemu nadal tu pracował. Był wścibski, zawsze wszystko robił na przekór i nigdy nie można było się z nim dogadać, lecz kiedy sobie już coś postanowił, pilnował realizacji jak niczego innego. I to było dla nas najgorsze. Wlepiał co rusz kary, wyraźnie czerpiąc przyjemność z naszej wściekłości. Jednakże nie baliśmy się go, bowiem często można było się z niego szczerze pośmiać, gdyż Agatha, najstarsza pracownica, traktowała go jak małe, niezdarne dziecko, często tłumacząc mu banalne czynności krok po kroku. 
   - Agatha jak zwykle dociekała co się stało, dlaczego tak późno wróciłam, lecz nie powiedziałam jej ani słowa – kontynuowałam. – Jak dobrze, że ona przyjmuje do świadomości milczenie… - wyszeptałam, a Carmen przytaknęła niemal od razu. – Odpuściła mi, powiedziała, że pierwszy raz się spóźniłam i tym razem mi daruje. Jednak jeśli się to powtórzy, pożałuję. 
   - Nie było najgorzej w takim razie… A Freddie’m się nie przejmuj. Przecież wiesz, jakim debilem jest… - podsumowała, znów delikatnie kreśląc jakieś znaki na mojej skórze. 
   - Poszłam dzisiaj do hospicjum, nakrzyczeli na mnie, nazwali nieodpowiedzialną i tak jakby mnie wyrzucili… Ale jakoś zdołałam ich przekonać. Nie mogłam, Cramen, odpuścić sobie tego wolontariatu, nie mogłam – oddech mi przyspieszył, a ręce zaczęły drżeć. Nie mogłam… To była moja jedyna szansa, by nie zwariować…
   - Rozumiem… A powiesz mi jeszcze co ci idioci chcieli od ciebie tutaj? – spojrzałam na nią, po czym długo zastanawiałam się, czy powinnam powiedzieć…
   - Grozili mi…
   - Znowu?
   - Już trzeci raz…
   - Dlaczego? – takiej zdziwionej to ja jej jeszcze nie widziałam. 
   - Późno już, muszę spać, wybacz – Nie mogę Ci powiedzieć, Car… Przepraszam… To jeszcze nie mój czas, nie to miejsce…
   Dziewczyna odeszła, a ja jeszcze leżałam i leżałam, milcząc i myśląc. Już nawet nie miałam siły płakać. Nawet nie wiem czy zasnęłam… 


•••


   - Staryyyy, jak ja kocham takie imprezy! – zawyłem, pokonując z trudnością kolejne schody. Aż żal było stwierdzić, że za mną było ich dopiero pięć. Zarzuciliśmy sobie z Harrym ręce na ramiona, aby łatwiej nam było iść. Jednak czy tak rzeczywiście było? 
   - Ja też – zaśmiał się Styles, kiedy trochę zniosło mnie na bok i polecieliśmy na lewą ścianę. Chłopak uderzył w nią z dosyć głośnych hukiem i śmiejąc się do rozpuku, usiedliśmy na zimnych stopniach, które wręcz się prosiły, by ktoś je ugrzał. 
   Nie hamowaliśmy się, pozwalając sobie na krzyki i ogromną wesołość. 
   -  Zayn, czy mógłbyś może zachowywać się ciszej? – przed moimi oczyma stanęła kobieta w podeszłym wieku. „Moja sąsiadka” jęknąłem w myślach, usiłując jakoś wykaraskać się z niezręcznej sytuacji. Spojrzałem na przyjaciela oczekując pomocy, jednak ten tylko spowodował moje parsknięcie śmiechem. Bawił się akurat swoimi wargami, mrucząc coś i prawdopodobnie sprawdzając jaki otrzyma dźwięk przy odpowiednim ułożeniu ust.
   - Pani wybaczy, już wchodzimy do apartamentu – oznajmiłem zdecydowanie zbyt głośno. Wstałem i chwiejnym krokiem, ciągnąc za sobą Harrego, ruszyłem w kierunku drzwi. Staruszka odprowadziła nas wzrokiem opuszczając klatkę schodową dopiero wtedy, kiedy my to zrobiliśmy. 
   - Chwila - stanąłem jak wryty, po przekroczeniu progu drzwi. Hazza jakoś zdołał zamknąć za nami drzwi, a potem odkładając na blat klucze, odwrócił się w moją stronę, a ja kontynuowałem - co my tak w ogóle robiliśmy? Pamiętasz cokolwiek? - spytałem z nadzieją, gdyż nic nie pamiętałem. Chyba trzeźwieję, że myślę o takich sprawach. Naprawdę nurtowało mnie to pytanie, dlatego patrzyłem wyczekująco na towarzysza.
    - Naprawd
ę chcesz wiedzieć? - wyraźnie się zdziwił, komiczne unosząc jedną brew. Zaśmiałem się, kiwając twierdząco głową, choć doskonale zdawałem sobie sprawę, że było to pytanie retoryczne. Jak ja takich rzeczy jestem pewien to może tylko świadczyć o znacznym wyparowaniu procentów z mojej głowy. W przekonaniu utwierdziła mnie dodatkowo pilnująca głowa. Zacząłem z coraz silniejszą mocą odczuwać skutki całonocnego balowania.
    - Dobra, to od jakiego momentu nie wiesz, co robili
śmy? - spytał z szerokim uśmiechem, wyraźnie nabijając się z tego, że nic nie pamiętam, a on nie był aż tak pijany i naćpany, by mial identyczne dolegliwości. Głowę dam, że przez najbliższy miesiąc będzie wypominał mi, że mam słabszą głowę od niego.
    - Film mi si
ę urywa, kiedy wchodzimy do tego drugiego klubu - oznajmiłem z napięciem czekając na odpowiedź.
    - Tam to si
ę działo, stary! Jak możesz nie pamiętać? - ponownie dziwnie zmarszczył brwi, podejrzanie mierząc mnie wzrokiem. On zdecydowanie jeszcze nie wytrzeźwiał. - Czekaj, to było jakoś po północy - wymyślił się; zawieszając wzrok ponad mną.
    - Grubo po pó
łnocy - dodał, najwidoczniej doskonale odnajdując się w sytuacji i już wiedząc w jakim momencie wypadu jesteśmy. - Byliśmy już nieźle wstawieni i... - nadal na mnie nie patrzył, jednakże miał bardzo skupiony wyraz twarzy. Odnosiłem wrażenie, że on ma jakieś wizje właśnie, że widzi wszystko ponownie. - Naćpani też już byliśmy - dodał, ponadto potakując głową dla potwierdzenia.
    - Dobra, ale co dalej? Co si
ę działo? No mów w końcu! - ponagliłem go w końcu, bo już nerwy mi zaczęły puszczać. Momentami był taki irytujący! Zawieszał się, a ty weź sobie czekaj kilka minut aż ci odpowie. Po-ra-żka.
    - Jezu, Zayn - j
ęknął. - Pamiętam co się stało... - spojrzał na mnie pustym wzrokiem, a na jego twarzy malował o się niczym nie zmącone przerażenie.
    - Eureka, Harry! - zakpi
łem, robiąc facepalm'a. - Ustaliliśmy już kilka minut temu, że pamiętasz co się zdarzyło, także możesz ominąć część wypominania mi, że ty pamiętasz, a ja nic.
    - Nie o to chodzi, Zayn - zrobi
ł krok do przodu i patrzył na mnie chłodno. - Zgwałciłeś dziewczynę - odparł sucho, łamiącym się głosem. Widział to, zauważyłem to w jego oczach. Roześmiałem się przed nic nie rozumiejącym przyjacielem, zanosząc się głośnym chichotem.
    - Serio? Harry, serio? - wyduka
łem nadal rozbawiony. - Przecież ta laska chciała się ze mną pieprzyć - wypowiedziałem pewny, mając jakieś prześwity w pamięci.
    - Ty naprawd
ę nic nie pamiętasz - brązowowłosy złapał się za głowę, gwałtownie nią kręcąc, wręcz szarpiąc i wyrywając włosy.
    - Ta blondynka z baru, owszem, chcia
ła i byłeś z nią w kiblu. - Teraz był trzeźwy. Zupełnie. Jak ja. Słuchałem go i na sekundę pojawiło się na mojej twarzy strach, jednak od razu potem zastąpił go ten obojętny, kamienny. - Ja mówię o niebieskookiej szatynce... - znów się zamyślił, tylko tym razem jedynie łącząc fakty, co trwali zdecydowanie krócej. - Ona uciekała, jak wychodziliśmy z klubu ją zauważyliśmy. Spływały jej łzy po policzkach, tak teraz jestem pewny, że to były łzy! - uniósł ton. Było widać, że bolało go to co teraz mówił. - Zatrzymałeś ją, ona mówiła coś o jakiś kolegiach, którym uciekła. Była przerażona, trzęsła się. My byliśmy zbyt pijani i naćpani. Wtedy ja poszedłem się odlać, a ty... - obrzucił mnie potępiającym spojrzeniem w którym dostrzegłem pogardę, rezygnację i strach zmieszany z bólem. Chwilęźniej rozryczał się jak małe dziecko. Nie wytrzymałem już, powaliłem się na kanapę i włączyłem telewizor.
    - Wydawa
ło ci się - rzuciłem. - Nic takiego nie pamiętam, a chyba bynajmniej chociaż miał jakieś przeczucia, nie? Odpuść stary, siadaj obok. Nic się nie stało, rozumiesz? - powtórzyłem. Chłopak po chwili zajął miejsce obok mnie.
    - Nikomu ani s
łowa o tych bredniach, Okej? Masz bujną wyobraźnię, a w dodatku byłeś naćpany, nikt ci nie uwierzy - dodałem i chciałem zakończyć ten temat, kiedy to Hazza najwyraźniej nie miał zamiaru i odtwarzał kolejne zdarzenia, szepcąc je.
    - W Orange-blue club pili
śmy drinki, tańczyliśmy i dużo razy byliśmy w kiblu. Tyle pamiętam
ze
środka. Wiem jeszcze, że ja chodziłem często, bo mi się sikać chciało notorycznie, a ty... Cóż Zayn, jesteś niewyżyty - oświadczył, co skwitowałem parsknięciem. - Tańczyłeś z prawie wszystkimi laskami, jakie tam były, a z tymi, które wyraźnie wyrażały ochotę na zbliżenie, chodziłeś do damskiego kibla - pokiwał ze zrezygnowaniem głową. - Po tym całym syfie szliśmy na pieszo do domu - spojrzał na zegarek, który wskazywał 6:59. - Grubo, droga zajęła nam prawie trzy godziny - wypuścił ze świstem powietrze. - Ale z tego nic, kompletnie nic nie kojarzę...
    - Ale ci pu
ściły wodze fantazji... - podsumowałem, dając mu tym do zrozumienia, że nie wierzę, iż tak właśnie było.
   Ciągle patrząc w czysty ekran telewizora, zacząłem skakać po kanałach w poszukiwaniu dogodnego filmu, na jakiego obejrzenie właśnie miałem ochotę. Dobre dwie minuty trwały nim znalazłem znakomity horror, który o dziwo miałem w planach niedługo obejrzeć. Chłopak całkowicie nie zgadzając się z moim wyborem, zabrał mi pilota, klikając przypadkowy przycisk i trafiając akurat na jakiś program muzyczny. Do naszych uszu dobiegały dźwięki jakieś smętnej piosenki, jednakże nie widziałem teledysku, bo zajęty byłem wyrywaniem towarzyszowi pilota.
   - Nie, Zayn! – zaprotestował, kiedy to przełączyłem znów na swój film. Całkowicie go zignorowałem, skupiając się na wydarzeniach toczących się przed moimi oczyma. – Będę się bał – zawył mi nad uchem. Odepchnąłem go, bo mnie tym zirytował.
   - Normalny jesteś? – zagrzmiałem. – To co innego, mięczaku, proponujesz? – ciekaw byłem jego zdania na ten temat i propozycji, jaką da. Chłopak otworzył usta, ale go uprzedziłem. – Komedia romantyczna – szybko wydusiłem, nadal na niego nie patrząc.
   - Komedia romantyczna – wystrzelił, dosłownie sekundę po mnie. – Czekaj, że co? Skoro wiesz, to po co się pytasz? Jesteś idiotą – pokręcił z uśmiechem głową, kłując mnie w ramię palcem wskazującym. Znów puściłem w niepamięć to wszystko. 
   - Uargumentujesz swój wybór tym, że przede wszystkich cholernie boisz się horrorów. Drugim powodem jest twoja wrażliwość i romantyczność. Poza tym masz później koszmary i nie możesz spać – oznajmiłem powoli i wyraźnie, doskonale zdając sobie sprawę, że zagiąłem tym przyjaciela i właśnie zbiera szczenę z podłogi . Myśli teraz nad sposobem „odbicia piłeczki”, a że nie jest zbytnio kreatywny zrobi to na podstawie mojej wypowiedzi. Zakład? 
   - Według ciebie komedie tego typu są zbyt przesłodzone i w ogóle nie śmieszne. Nie oglądałeś już żadnej od ponad roku, bo nigdy nie mogę cię przekonać. Uważasz, że są tandetne i szkoda ci na nie czasu – oświadczył, studiując moją twarz, której wyraz się nie zmienił ani na moment. 
   - Ty za to je ubóstwiasz i ciągle oglądasz je z Louisem. Znasz niemal wszystkie i gdyby rzucić tutaj jakikolwiek tytuł, wygłosisz niezłą recenzję i walniesz taką ocenę, że wszystkiego się dowiemy, nie musząc już oglądać tego filmu – wytknąłem mu, nadal ciągnąc grę pod tytułem „zobacz jak cię dobrze znam”.
   - Oglądasz horrory tylko najlepsze i oczywiście te, które poleci ci jakiś dobry znajomy. Zawsze czytasz prędzej recenzję, bo tylko raz, jeden, jedyny raz zdarzyło ci się obejrzeć kiepski thriller. Lubisz je, ponieważ fascynujesz się między innymi psychopatami i wcale nie rusza cię to wszechobecne zło. Kiedyś powiedziałeś mi, że kochasz się bać – szybko wyrecytował, czym mnie zaskoczył. Tak szybko zebrał informacje? Gratulacje, stary! 
   Dwie minuty milczenia zaowocowały brutalnym wyrwaniem mi pilota z rąk. Debil rzucił się na mnie z drugiego końca kanapy chyba myśląc, że taki lekki jest. Przygniótł mi miejsce, od którego łapska z daleka niech lepiej trzyma. Powaliłem się na niego, gdy ten usiłując uciec przewrócił się na lewy bok i nadusił znów obojętnie jaki guzik. Siłowaliśmy się ze sobą, co rusz jęcząc, bo nie zważaliśmy na przedmioty wokół i nie oszczędzaliśmy siebie. Po chwili dziwnym trafem zwaliłem na z miękkiej skóry i upadliśmy oboje na plecy. Zawyliśmy z bólu, siadając i zapominając na chwilę o bójce. 
   - Jezu… Jak boli.. Będzie siniak – marudził Styles, rozmasowując obolałe miejsce.
   - A co ja mam powiedzieć, mądralo? – uniosłem koszulkę, odwracając się plecami do Hazzy. Wciągnął głośno powietrze, a potem wstał. 
   - Nie ruszaj się, zaczekaj chwilę – nerwowo wykrzyczał z łazienki. Poczułem silny ból i ostre pieczenie na prawej łopatce. No pięknie. 
   Chwilę później Styles siedział za mną i opatrywał mi rzekomo straszną ranę. Ten chłopak może i się stara, ale jest nieudacznikiem, bo boli jak cholera.     


-------------------------------------------------------------------------------------------

Witajcie :] 
Co sądzicie? Podoba się? 
Kolejny będzie później... Jak na razie nie mam zbytnio czasu. 
Wspaniałego tygodnia xD