sobota, 18 maja 2013

1


Trzęsąc się, wbiegłam do „mojego” obskurnego, obdrapanego i „niby” pomarańczowego pokoju, zakłócając kojącą ciszę nadmiernie przyspieszonym oddechem. Zatrzasnąwszy drzwi, wdrapałam się na stare, jednoosobowe łóżko i usadawiając się jak najbliżej ściany, podciągnęłam nogi , które natychmiast oplotłam dłońmi, pod brodę tak wysoko, jak to było tylko możliwe. Dygotałam tak mocno, że sporadycznie mocniej dotykałam bardzo zimnej ściany, lecz nie mogłam powstrzymać żadnego z niekontrolowanych odruchów.  Dopiero, gdy tylko na milimetr oddaliłam czaszkę, aby choć troszeczkę rozprostować bolący już kark, uświadomiłam sobie, iż przez cały ten czas łzy samoistnie spływały po moich rozżarzonych policzkach, by później wsiąknąć w materiał wymiętej bluzki i wytartych dżinsów, które w tym momencie były w opłakanym stanie.
Moje rozpaczanie przerwał dźwięk idącej w moim kierunku współlokatorki, który spowodował jeszcze szybsze bicie mojego rozdartego serca i wstrzymanie życiodajnego oddechu. Nie chciałam, aby ktoś, nie ważne kto, się do mnie zbliżał. Nikt. Nie teraz, nie po tym... Po prostu niech wszyscy mnie już zostawią, tak bardzo się boję. Moje drżenie ciała się nasiliło, gdy Carmen usiadła bardzo blisko mnie. Stanowczo za blisko… Ciche łkanie przerodziło się w głośny szloch, gdy dziewczyna lekko mnie przytulając, musnęła ustami włosy, które opadały luźno na moje wątłe ramiona. 
- Proszę, zostaw mnie samą, nie dotykaj… Proszę… - wyszeptałam drżącym  głosem, z całej siły pragnąc, aby spełniła moją prośbę równocześnie odsuwając się. Koleżanka jednak postanowiła pomóc mi w inny sposób, który nie był mi zbytnio na rękę. Otóż jeszcze bardziej zmniejszyła przestrzeń między nami, mocniej przyciskając swoje ciało do mojej kruchej osoby.
- Ciiiicho… Wszystko się ułoży, spokojnie… - jej cichutkie słowa,  które teraz były mi potrzebne ze strojoną siłą działały, jak gorąca herbata dla spragnionego i zmarzniętego bezdomnego. W jej ramionach czułam, że chociaż teraz jestem bezpieczna. – Nikt cię nie skrzywdzi, spokojnie. Musisz się tylko uspokoić.. Kochanie, proszę cię oddychaj… - przemawiała niczym do małego dziecka, którego w tym momencie przypominałam. – Tak, bardzo dobrze... A teraz spróbuj nie nabierać go tak łapczywie i trochę się uspokój... Pójdziemy do łazienki i się umyjemy, dobrze? – poczułam, że się podnosi rozluźniając uścisk i podnosząc moją głowę w jej stronę, jakby chciała wyczytać z niej odpowiedź na pytanie wcześniej zadane. – Musisz mi pomóc, sama sobie nie poradzę, proszę cię... Rosalie, chociaż spróbuj się odrobinę podnieść – rzekła nadal cicho, jednocześnie chwytając mnie za trzęsącą się dłoń. Podniosłam się z jej drobną, a raczej wielką pomocą, ponieważ sama nie byłam w stanie nawet zrobić małego kroku.
- Carmen… Ja… Dziękuję… - wystękałam w połowie drogi. Siedemnastolatka spojrzała na mnie błękitnymi oczami przepełnionymi tylko i wyłącznie troską. Nie wytrzymałam i ponownie się rozpłakałam. Dziewczyna mocniej objęła mnie ramionami i zaprowadziła do toalety, znajdującej się na końcu korytarza, na tym samym piętrze.
- Zostać z tobą? – wyszeptała sadzając mnie na sedesie. Pokiwałam jedynie głową na znak protestu i po wyjściu współlokatorki, usadowiłam się na podłodze siadając po turecku. Od razu pożałowałam tej decyzji, ponieważ dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że czuję niesamowicie silny ból na całym ciele. Nie byłam w stanie stwierdzić, czy to jedynie obrażenia na powłoce skórnej, czy też poważniejsze –wewnętrzne.  W tej chwili wystarczyła mi tylko pełna świadomość przyczyny tego nieciekawego stanu. To i tak było za dużo. Wykorzystując całą siłę podniosłam się i stanęłam naprzeciw lustra. Na widok własnego odbicia, łzy wydobywały mi się z oczu strumieniami. Ja jednak nic sobie nie robiąc ze słabej widoczności i rozmazanego obrazu przed oczyma, zaczęłam zdejmować z siebie poszarpane ubrania. „Co jak co, ale te rzeczy są już do wyrzucenia” pomyślałam. Wchodząc do kabiny prysznicowej, za wszelką cenę starałam się unikać widoku mojego ciała. Po chwili letnia woda spływała po nadal trzęsącej się skórze. Kiedyś przyjemne doznanie przerodziło się w istne katorgi. Mycie się z zamkniętymi oczami było głupim pomysłem.
- Dasz radę. Poradzisz sobie – powtarzałam co chwila, jak mantrę, przekonując samą siebie. Powoli z wieloma obawami odważyłam się je otworzyć. To co zobaczyłam jeszcze bardziej mnie przeraziło. Woda spływająca miała czerwony kolor, a ja czułam tak silne pieczenie, że nie byłam w stanie myśleć o czymś innym niż nieprzyjemnym uczuciu. Głośny szloch wydobywający się z moich ust, zakłócał głosy wychodzące z korytarza. Moje szybkie i gwałtowne ruchy mające na celu zmycie tego okropnego „brudu”, który był dosłownie wszędzie, doprowadziły do nasilenia się i tak już nieznośnego bólu. Zdesperowana wyszorowałam się i zakręcając kurek, opuściłam kabinę. Biały ręcznik po wytarciu przypominał jakiś bliżej nieokreślony kolor. Schowałam go jak najgłębiej w koszu do brudów i założywszy piżamę wyszłam z pomieszczenia, przed którym czekała na mnie Carmen. Na moje szczęście nasz pokój znajduje się parę metrów od łazienki i nie musiałam się obawiać, że zobaczę kogoś, kogo bym nie chciała. Po przekroczeniu progu drzwi położyłam się do łóżka, dokładnie opatulając kołdrą i próbując uspokoić stanowczo za szybkie bicie serca i zatamować przeźroczystą ciecz, która z każdą kolejną sekundą coraz bardziej moczyła miękką, zieloną poduszkę.
- Rose, wszystko w porządku? – powiedziała koleżanka podchodząc bliżej, aby nachylić się nade mną i zlustrować wzrokiem. Jej chłodna ręka spoczęła na moim ramieniu skutecznie blokując mi dalsze „chowanie się” w materiale pościeli. – Dobrze, jeżeli nie chcesz rozmawiać, rozumiem. Ale pamiętaj, że możesz na mnie liczyć i... No zawsze ze mną pogadać. – nie uzyskując z mojej strony żadnej odpowiedzi, z głośnym westchnięciem położyła się do swojego łóżka, a ja próbowałam wypędzić ze swojej głowy obrazy z dzisiejszego dnia.
Całą noc nie spałam. Nie mogłam. Gdy tylko lekko przymknęłam oczy mój mózg momentalnie przywoływał sceny,  które na nowo rozdzierały moje serce i wywoływały okropny ból psychiczny. Starałam się zachowywać jak najciszej, aby za wszelką cenę nie obudzić Carmen, która smacznie spała. Do moich uszu dobiegały różne dźwięki, lecz na żadnym nie skupiałam większej uwagi. Najgorsze były te, które przypominały mi o zdarzeniu. Wyraźnie słyszałam każdy odgłos, potrafiłam rozróżnić  barwę głosu i przypasować ją do danej osoby. Próbując je zagłuszyć śpiewałam po cichu parę piosenek, mówiłam jakieś niezrozumiałe rzeczy byle by tylko nie słyszeć, albo chociaż próbować nie skupiać na nich uwagi. Nie było to łatwe, ze względu na wizje pojawiające się nieustannie przed oczyma i wrażenie jakby to działo się tu i teraz. Moja psychika sama siebie powoli wykańczała. Gdy na chwilę udało mi się zasnąć od razu wybudzałam się z głośnym krzykiem, który intuicyjnie tłumiłam przyciśniętą poduszką.
Ranek, a ja nadal nie śpię. Pięknie. Dzisiaj do szkoły. Chyba pierwszy raz w życiu cieszę się, że do niej idę i będę z dala od tego przeklętego miejsca.
- Rose? Nie śpisz już? Czas wstawać – powiedziała niepewnie, a zarazem ciepło Carmen, która właśnie wróciła z nieznanego mi miejsca. Na te słowa wstałam i biorąc do ręki czerwony, wyciągnięty t-shirt oraz stare jeansy, zniknęłam z pomieszczenia niemal biegnąc do toalety, ponieważ pełny pęcherz coraz silniej dawał o sobie znać. Po powróceniu nikogo nie zastałam w pokoju. Gdzie ona ciągle tyle wychodzi? Przecież zawsze z rana dopakowywała potrzebne rzeczy do zajęć… myślałam stojąc w miejscu i tępo wpatrując się na mozaikę powieszoną nad jednym z łóżek. Dźwięk kroków, odgłos wydychanego powietrza i szelest ubrań wzbudził we mnie nie mały niepokój. Stałam jak wryta i miałam wrażenie, że ktoś przykleił moje stopy do podłogi, aczkolwiek reszta ciała też odmawiała współpracy. Uczucia, które w tej chwili mnie ogarniały skutecznie paraliżowały. Po policzkach zaczęły spływać łzy, na skórze pojawiła się „gęsia skórka”, a serce biło tak szybko, że obawiałam się, że zaraz wyskoczy mi z piersi i ucieknie jak najdalej stąd. Wstrzymałam oddech, gdy do moich uszu dobiegł charakterystyczny dźwięk towarzyszący naciśnięciu klamki. Po otworzeniu drzwi już telepałam się przez to, że strach dosłownie mną zawładnął nawet nie pozwalając zaspokoić mojej ciekawości i odwrócić głowę w stronę osoby, która weszła.
- Już wróc… - przerwała zatrzymując się w połowie kroku. – Co się stało? – podeszła bliżej. – Zimno ci? Czemu tak stoisz? – jej ręka spoczęła na moim prawym ramieniu. – Boisz się? Czego? Powiesz coś? – zasypywała mnie pytaniami, lecz żadne z jej słów nie docierało do mojego mózgu, ponieważ zajmowało go już dość sporo myśli i kolejne nie były mu potrzebne. – Hej! Jesteś tutaj? – serce powoli wracało do swojego naturalnego rytmu, oddech już prawie równy, nie trzęsę się, ale mózg nadal nie przetwarza informacji… - Dobra, chciałam z tobą pogadać, ale widzę że nic innego oprócz wymiany spojrzeń nie jesteś w stanie mi zaoferować. – chwyciła za torbę i wychodząc dodała – muszę jeszcze coś załatwić po szkole. Wrócę późno. Pa. – i tyle ją widziałam oraz słyszałam.
Spojrzałam na zegar. 7:06. Za cztery minuty śniadanie. Może dzisiaj go nie zjem? Tak, a potem dość, że będę śpiąca to jeszcze głodna. Do szkoły na 8:00,a posiłek zazwyczaj kończy się za dwadzieścia, więc może pójdę później i zaoferuję pomoc? Wtedy bym coś zjadła przy okazji tłumacząc, że zaspałam… Tak będzie najlepiej.
Usiadłam przy małym, zniszczonym biurku i wyjąwszy książkę do biologii, zatraciłam się w lekturze. Minuty biegły nieubłaganie szybko, a ja odprężona i w pełni zrelaksowana czytałam i przyswajałam z łatwością nową wiedzę.
- Rosalie! Czy ty masz dzisiaj zamiar łaskawie wybrać się do szkoły? Wszyscy już wyszli, a ty nadal nie zjadłaś śniadania! W tej chwili chcę cię widzieć na dole! – krzyk jednej z opiekunek mnie ocucił i po paru sekundach, zarzucając na siebie bluzę, stałam ze spuszczoną głową przed kobietą, tłumacząc się. – Nie jęcz mi tu już i trzymaj śniadanie – powiedziała podając mi mały pakunek.  – A teraz migiem do szkoły, bo się spóźnisz!
- Dobrze.. dziękuję – wydukałam i znikłam jej z oczu próbując przezwyciężyć swój lęk. Niesamowite, że jedno zdarzenie potrafi tak namieszać w życiu… dumałam.


•••


- To idziesz ze mną, czy nie? – zapytałem już nieźle zdenerwowany niezdecydowaniem przyjaciela. – Zastanawiasz się jak baba. Stary, szybka, męska decyzja.
- Bo ty myślisz, że to jest takie proste – powiedział zirytowany zakładając ręce za głowę. – Te twoje zasrane tak lub nie. To nie jest łatwe!
- Ja już cię kompletnie nie rozumiem. Bardzo ciężko jest powiedzieć tak lub nie, naprawdę – oparłem się o futrynę zakładając ręce na piersi i czekając na reakcję Harrego, który próbował poskładać wszystkie myśli w całość. Dosłownie bił się z myślami robiąc się coraz bardziej czerwony. Nie wiedziałem czy to skutek zmieszania, czy złości, ale bardzo rozśmieszył mnie ten widok. Próbowałem się opanować i nie wybuchnąć śmiechem, ale po dłuższej chwili stwierdziłem, że jest to niemożliwe, bo Styles zaczął chodzić wokół pokoju i pukać rękami w głowę.
- No i z czego tak rżysz? – wysyczał stając przede mną – Zayn, musisz z tym skończyć! Ja nie idę, – westchnąłem – ale ty też nie idziesz.
- Zabronisz mi? – zaśmiałem się, a chłopak skarcił mnie wzrokiem – Uważaj, bo się przestraszę. Nie chcesz iść to nie, mówi się trudno  – oddaliłem się, podążając w kierunku drzwi. – Ale zapamiętaj jedno. Nigdy niczego mi nie zabronisz. Nigdy! Rozumiesz? – opuściłem apartament z głośnym trzaśnięciem i nie czekając na windę, zbiegłem po schodach na dół. Nikt nie ma prawa mi rozkazywać, nikt. Oprócz wybranych, oczywiście. Te myśli ciągle zaprzątały mi głowę. Wychodząc z budynku poczułem jak jest zimno i pożałowałem, że wyszedłem nie zabierając ze sobą kurtki. Idąc szybkim krokiem przed siebie zastanawiałem się czemu moje życie się tak potoczyło. Miałem ochotę kogoś uderzyć, rozładować swoje emocje. Skręciłem w nieznaną mi, ślepą uliczkę i zacząłem kopać we wszystkie śmietniki, które miałem na wyciągnięcie nogi. Już trochę wyżyty wróciłem na główną, bo ludzie dziwnie na mnie spoglądali. Parę metrów przede mną zauważyłem rozglądającego się Harrego.
- A ten tu, kurwa, co robi?! – powiedziałem do siebie zdezorientowany. Chłopak najwidoczniej usłyszał moje słowa , bo od razu spojrzał się w moim kierunku lekko się uśmiechając i ruszył w moim kierunku.
- Możesz tak na mnie nie patrzeć? Jakbym normalnie pół rodziny ci wymordował – ani trochę nie śmieszyło mnie jego stwierdzenie, które wypowiedział podchodząc na tyle blisko, abym go usłyszał. – Tu są twoje klucze – uniósł je i obdarzył mnie znaczącym wzrokiem – a tu kurtka – podał mi rzeczy z wyższością i chyba oczekiwał jakichś podziękowań, których oczywiście nie otrzymał.
- Wiesz co Styles, jest godzina – szukałem po kieszeniach kurtki, którą uprzednio założyłem, komórki, lecz tam jej nie było. Rozczarowany przeniosłem wzrok na przyjaciela. – Nie zabrałeś mojego telefonu? No stary…
- Mam go. – odwrócił się i zaczął iść przed siebie. Szybko dorównałem mu kroku, za bardzo nie wiedząc o co chodzi.
- To czemu mi go nie dasz? – spojrzał w prawą stronę zapewne unikając spotkania z moimi wściekłymi i niedowierzającymi tęczówkami. – Stary, co z tobą? Oddaj mi go! – teraz obserwował swoje jakże ciekawe buty. – Nie ma już do ciebie siły. Zachowujesz się jak małe dziecko. Powiedz mi która jest godzina chociaż, bo jestem umówiony.
- I o to właśnie chodzi! Nie możesz popełnić takiego błędu, który może cię kosztować nawet życie! – krzyczał, patrząc na mnie ze łzami w oczach i nerwowo kręcąc głową. Nawet trochę zrobiło mi się go żal, ale nie trwało to długo.
- Idź się lecz – wyśmiałem go. – Nic mi się nie stanie. To są tylko plotki, a ty w nie wierzysz jak jakiś nienormalny i bierzesz wszystko na serio. Weź się trochę zastanów zanim coś powiesz, ok? A teraz jeszcze grzecznie cię proszę, oddaj mi moją własność, albo nie ręczę za siebie. – wycedziłem już mniej przyjemnie. Reakcja chłopaka była taka, jakiej oczekiwałem, bo prawie od razu podał mi komórkę.
Szliśmy w ciszy unikając swojego wzroku. Harremu było głupio się odezwać, a ja zwyczajnie nie chciałem go widzieć na oczy, ani nie miałem najmniejszego zamiaru prowadzić z nim  jakiejkolwiek konwersacji, która na pewno sprowadzona byłaby do jednego tematu.
Po około 30 minutach drogi, byliśmy już bardzo blisko granicy. Martwiłem się co zrobić z przyjacielem, bo za nic nie chciałem, żeby poszedł tam ze mną. Problem sam się rozwiązał wraz z pierwszymi dźwiękami piosenki zwiastującej próbę skontaktowania się z chłopakiem. Bez chwili wahania wydobył przedmiot z prawej kieszeni swoich obcisłych jeansów i wzdychając na widok osoby dzwoniącej, przyłożył go do ucha odchodząc kilka kroków dalej.
No to idę – pomyślałem i przekroczyłem wyraźnie zaznaczoną linię. Zerknąłem po raz setny dzisiejszego dnia na wyświetlacz komórki. Jestem już spóźniony – skwitowałem w myślach.
Wędrowałem po tych ciemnych uliczkach pełnych ubóstwa i nędzy , i zastanawiałem się czy dobrze idę. Wybrałem obrzeża, ponieważ niby najgorzej było na samym środku tej metropolii. Co jak co, ale aż tak ryzykować to nie będę. Życie mi jeszcze miłe. Nie wiem czemu, ale miałem takie wrażenie, że ta część Londynu jest jakaś taka ciemniejsza, czarniejsza, jakby tutaj w ogóle nie świeciło światło.
Nareszcie jestem na miejscu. Miejsce nie za ciekawe. Jakieś przestarzałe budynki poobdrapywane ze wszystkich możliwych stron. Widoczne są również ślady po pożarach oraz podejrzani ludzie, którzy lgną do jednego miejsca za małym, niskim, opustoszałym domkiem. To na pewno tam – pomyślałem i ruszyłem w tamtym kierunku. Zapytano mnie przy wejściu do jeszcze ciemniejszego pomieszczenia o cel wizyty. W sumie to nie byłem do końca pewny czy to na pewno to miejsce, ale po wypowiedzeniu jednego nazwiska wpuszczono mnie bez żadnego problemu. Szedłem za paroma ludźmi, którzy najwidoczniej także przyszli tutaj po towar. Światła były zgaszone, ale przez podświetlane ściany mogłem zobaczyć całe wnętrze. Kilka stolików, a przy nich równo ustawione krzesła, stół do gry w bilard, mały bar, nic szczególnego. Takich „klubów” To u nas dziesiątki na każdej ulicy. Moją uwagę przykuł bardzo dobrze zbudowany mężczyzna, który od pewnego czasu mnie obserwował. Podszedłem do niego.
- Chciałbym ku… - powiedziałem chyba trochę za głośno, bo facet od razu mi przerwał i pokazał miejsce obok siebie sugerując, aby spoczął.
- Wiem po co przyszedłeś – wyszeptał podając mi kilka przeźroczystych torebek z białym proszkiem . Spojrzałem na niego zdziwiony. – Będziesz chciał więcej, a chyba nie chcesz odwiedzać tej części miasta tak często, prawda? – na znak odpowiedzi skinąłem głową i podając mu kilka banknotów podniosłem się z fotela.
Droga powrotna była dokładnie taka sama jak ta, którą przebyłem wcześniej, tyle tylko, że teraz słońce na chama próbowało przebić się przez wszystkie budynki i chmury na nimi rozciągnięte. Szedłem luzackim krokiem w ogóle nie czując żadnego strachu, ani najmniejszej obawy. Lekki uśmiech pojawił się na mojej twarzy, gdy ujrzałem tą samą wyraźną granicę, oddzielającą te dwa różne światy. Dumny z siebie przyspieszyłem kroku. Nagle poczułem silny ból w okolicy przedramienia po lewej stronie i aż zakręciło mi się w głowie, gdy zostałem uderzony czymś twardym w głowę, aby potem oberwać kolanem w brzuch. Upadając poczułem metaliczny smak krwi i stłumione głosy dwóch napastników. Kopaniom gdzie popadnie nie było końca. Mało co kontaktowałem, ale nadal byłem przytomny. Ból stawał się coraz mocniejszy i nasilał się z każdym kolejnym uderzeniem. Starałem się o nim nie myśleć, ale było to chyba niewykonalne, bo poddałem się zaledwie po kilku sekundach. Przypomniałem sobie o Harrym. Dosłownie po kilku sekundach usłyszałem jego głos, krzyczący o pozostawienie mnie i dacie nam spokoju. Mężczyźni na chwilę przestali, aby iść w jego kierunku. Odważyłem się otworzyć obolałe i spuchnięte oczy i ujrzałem przy sobie Stylesa, który z małymi problemami mnie uniósł i zarzucił niczym worek ziemniaków na ramię. Jęknąłem z bólu, który odczułem jeszcze bardziej, albowiem przyjaciel zaczął biec. Sprawiało mu to niemałe trudności. Po przekroczeniu linii, ciężko opadł prawie zrzucając mnie z siebie na ziemię. Powstrzymał się w ostatnim momencie.
- Zabije cię Zayn, zabije. – wysyczał pomiędzy kolejnymi, głębokimi oddechami. – Ostrzegałem cię. Ale oczywiście ty nikogo nie słuchasz, bo po co! Przecież ty jesteś najmądrzejszy! – krzyczał mi wprost do ucha na co się skrzywiłem oddalając głowę na tyle, ile było to możliwe. – Spuścić cię tylko na parę sekund z oczu i już cię nie ma! Kurwa, wiesz jak się martwiłem? Ty w ogóle zdajesz sobie sprawę co się stało? Gdyby nie ja, zabiliby cię. – skończył nadal wściekły i kręcił z dezaprobatą głową.
- Generalnie nic się takiego nie stało. Jestem tylko trochę poobijany…  - obdarzyłem moje ciało spojrzeniem i aż mi mowę odebrało na widok tej wszechobecnej krwi i siniaków we wszystkich możliwych miejscach.
- Trochę? – zdziwił się. – Chyba sam nie wierzysz w to co mówisz…